[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Biłem ją i katowałem, rozpływała się we łzach przeprosin.I znów wróciłem myślą do Conchisa, na czym polegała 'ta jego tajemnicza władza nad dziewczynami tak inteligentnymi jak Lily, tak niezależnymi jak Alison.Jakby odkrywał przed nimi jakiś sekret, dzięki któremu zyski­wał nad nimi władzę; znów znajdowałem się w ciemno­ściach, byłem człowiekiem wyrzuconym poza nawias, przedmiotem kpin.Nie byłem Hamletem opłakującym Ofelię, byłem Malvoliem.Nie mogłem spać, miałem ochotę pojechać na lotnisko Ellenikon i skręcić kark dziewczynie z informacji.Teraz przypomniałem sobie, że i mężczyzna, który odebrał tele­fon, i potem ta dziewczyna zbytnio interesowali się, kim jestem; ktoś, pewnie sama Alison, namówił ich, żeby wzię­li udział w mistyfikacji.Ale wiedziałem, że niczego tam nie zdziałam.Najprawdopodobniej pokażą mi te same sfał­szowane wycinki z gazet.Musiałem jednak coś zrobić.Zszedłem do hallu i odszu­kałem nocnego portiera.- Chcę zadzwonić do Londynu.Pod ten numer - napisałem numer na karteczce.W parę minut później wska­zał mi kabinę telefoniczną.Stałem słuchając bzykania telefonu w moim dawnym mieszkanku na Russell Square.Trwało to bardzo długo.Wreszcie ktoś podniósł słuchawkę.- Na litość boską.kto mówi?Telefonistka powiedziała: - Telefon z Aten.- Skąd?Powiedziałem do telefonistki.- W porządku.Hallo?- Kto mówi?Była to chyba miła dziewczyna, ale na wpół nieprzy­tomna ze snu.Ta rozmowa kosztowała mnie cztery funty, ale była tego warta.Dowiedziałem się, że Ann Taylor na­prawdę wróciła do Australii, ale stało się to już sześć ty­godni temu.Nikt nie popełnił samobójstwa.Mieszkanko Ann objęła dziewczyna, której moja rozmówczyni nie zna­ła, ale “jest to chyba jakaś przyjaciółka Ann”, nie widzia­ła jej już od wielu tygodni.Tak, blondynka, ale ona widziała ją wszystkiego dwa razy, tak chyba Australijka.Ale kim pan u diabła.Wróciwszy do pokoju przypomniałem sobie o kwiatku w butonierce.Zwiądł, ale mimo to wsadziłem go do szklan­ki z wodą.Obudziłem się późno, spałem w końcu lepiej, niż tego oczekiwałem.Chwilę leżałem w łóżku przysłuchując się dobiegającym z dołu ulicznym hałasom i rozmyślając o Alison.Próbowałem przypomnieć sobie, czy na jej twa­rzy malowało się rozbawienie, współczucie, czy w ogóle coś wyrażała.Jasne było, dlaczego właśnie w tej chwili kazano jej zmartwychwstać.Dowiedziałbym się o tym i tak zaraz po powrocie do Londynu, więc musiało się to stać w Atenach.Żebym zaraz zabrał się do jej szukania.Chciałem ją zobaczyć, wiedziałem, że rozpaczliwie pra­gnę się z nią zobaczyć, wydusić z niej prawdę, wytłuma­czyć jej, jak podła była jej zdrada.Powiadomić ją, że nie potrafię jej wybaczyć, choćby czołgała się na klęczkach wzdłuż całego równika.Że z nią skończyłem, że jestem na nią oburzony.Że wyleczyłem się z niej tak samo jak z Lily.Myślałem sobie, Chryste, żeby mi się tak udało jej dopaść.Ale nie zamierzałem jej szukać.Wystarczy poczekać.Przyprowadzą mi.ją.I tym razem użyję bicza.W południe zszedłem na śniadanie i okazało się od ra­zu, że nie będę musiał czekać.Przyniesiono mi następny list.Tym razem tylko jedno słowo: Londyn.Przypomnia­łem sobie instrukcje w Ziemi: Pod koniec lipca koniec dla wszystkich poza “jądrem”.Jądrem, niewidzialną Astarte była Alison.Poszedłem do biura podróży, dostałem bilet na wie­czorny samolot i czekając na wypisanie go przyjrzałem się wiszącej na ścianie mapie Włoch.Znalazłem Subiaco i po­stanowiłem zaryzykować.Dla odmiany marionetka każe swoim panom poczekać dzień lub dwa.Wyszedłszy z biura podróży udałem się do największej księgarni w Atenach i poprosiłem o podręcznik botaniki umożliwiający identyfikację kwiatów.Nie udało mi się ożywić tamtego kwiatka i musiałem go wyrzucić.Ekspe­dient nie miał nic po angielsku, ale zaproponował mi fran­cuski podręcznik, który podawał nazwy kwiatów w kilku językach.Udałem, że zachwycam się rycinami, po czym zajrzałem do skorowidza.Alyssum str.69.I na stronie 69 zobaczyłem ten kwiat: cienkie zielone listki, małe białe kwiatuszki, Allyson maritime.parfum de miel.nazwa pochodzi z greckiego, a - bez, lyssa - obłęd.Po włosku nazywa się tak, a po niemiecku tak.A po angielsku: Słodka Alison.Część IIILe triomphe de la philosophie serait de jeter du jour sui l'obscurité des voies dont la providence se sert pour par­venir aux fins qu'elle se propose sur l'homme, et de tracei d'aprčs cela quelque plan de conduite qui pűt faire connaîtn ŕ cč malheureux individu bipčde, perpétuellement ballotte parties caprices de cet ętre - qui dit-on le dirige aussi des-potiquement, la maničre dont il faut qu'il interprčte le décrets de cette providence sur lui.De Sade, Les infortunes de la vertuByłoby wielkim triumfem filozofii, gdyby udało jej się rzu­cić światło na ciemne drogi, którymi kroczy opatrzność, by narzucić człowiekowi los, jaki mu przypada w udziale; wów­czas filozofia potrafiłaby może wytyczyć plan działania, który umożliwiłby nieszczęsnej dwunożnej istocie miotanej kaprysami tego, co ponoć nią despotycznie rządzi, znalezienie sposo­bu interpretacji owych wyroków opatrzności.De Sade, Niedole cnoty68Rzym.Miałem wrażenie, że Grecja oddaliła się ode mnie o wie­le tygodni, nie o parę godzin.Słońce świeciło równie mo­cno, ludzie byli znacznie bardziej eleganccy, architektura i sztuka bogatsze, ale było tak, jakby Włosi na wzór swoich rzymskich przodków założyli maskę zbytku, jakby maki­jaż aż nadto zaspokojonych zmysłów stanął między świa­tłem i prawdą a ich prawdziwymi ja.Trudno mi się było pogodzić z utratą wspaniałej nagości, wspaniałego czło­wieczeństwa Grecji i trudno mi było znieść widok bo­gatych zezwierzęconych Rzymian, tak jak trudno jest cza­sem znieść widok własnej twarzy w lustrze.Wczesnym rankiem, zaraz po przyjeździe, wsiadłem w dojazdową kolejkę do Tivoli.Potem nastąpiła dłuższa pod­róż autobusem, w południe zjadłem lunch w Subiaco i po­szedłem w górę tuż nad zieloną przepaścią.Droga pro­wadziła w stronę pustej doliny.Słyszałem z dołu szmer strumyków i śpiew ptaków.Droga skończyła się, w górę przez chłodny gaj wspinała się ścieżka, a potem zwężała się w wąziutkie schodki kręto obiegające skalną ścianę.Pokazał się klasztor, tak samo jak greckie prawosławne klasztory tulił się do skały niczym gniazdo jaskółki.Znad zielonej przepaści wyglądała gotycka loggia, pod nią wą­ski ślimaczek uprawnych tarasów.Na wewnętrznym mu­rze cudowne freski; chłód, spokój.Za drzwiami prowadzącymi do wewnętrznej galerii siedział stary mnich w czarnym habicie.Zapytałem, czy mo­gę się zobaczyć z Johnem Leverrierem.To Anglik, doda­łem, przybył tu na rekolekcje.Na szczęście miałem przy sobie jego list [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl