[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stała tyłem do przedziału, widziała w szybie własną twarz — odprężona twarz niebrzydkiej dziewczyny, a może wcale nie dziewczyny, tylko kobiety? Uśmiechnęła się do siebie i poczuła wilgoć pod powiekami.Jakie to proste.Teraz jest gotowa na najgorsze słowa, nie zamknie uszu, wysłucha wszystkiego, nie będzie patrzeć na usta matki, wszystkie słowa przyjmie, bo one nie mają znaczenia, jest umocniona, jest szlachetnym kamieniem, którego nikt nie może drasnąć i dlatego może być sobą, bez względu na to, co powie matka.Przed oczami miała przesuwające się pola ze snopami zbóż, krowy uwiązane do palików.Stukot kół był miarowy i nie oddalał jej od Mateusza.Tak samo biło jego serce na jej ciele, kiedy ostatni raz leżeli na plaży.Stuk stuk, stuk stuk.Cisza za plecami dotknęła ją.Odwróciła się.Matka siedziała zwinięta na siedzeniu koło drzwi i patrzyła na nią jak nigdy.Zrobiła krok w jej stronę, a potem usiadła naprzeciwko.Prawie naprzeciwko, chociaż jeszcze bliżej jej było do okna.I jej wzrok spoczął na rękach matki, z drobnymi plamkami wątrobianymi, na podmalowanych oczach, podkrążonych podmalowanych oczach i jej serce wypełniła czułość.Matka się starzała, nieodwracalnie odchodziła, być może wcale tego nie zauważając.Justyna przesunęła się na siedzeniu bardziej do drzwi.Były teraz dokładnie naprzeciwko siebie.Z półki pod bagażami zwisała niebieska chustka, jeden jej róg kolebał się w takt kołysania wagonu.Róg zsuwał się coraz niżej i niżej.Za chwilę chustka spadnie i otuli zwiniętą postać.Podniosła się i poprawiła chustkę.Przez moment w lustrze zobaczyła swoją spokojną twarz.Usiadła i wyciągnęła rękę, matka skuliła się, była przecież niższa od niej już od paru lat, dlaczego tego nie widziała? Dłoń Justyny zamarła w powietrzu, a potem, przezwyciężywszy lęk, lekko dotknęła dłoni matki.— Przepraszam, mamusiu — powtórzyła, gotowa na wszystko.I wtedy dłoń jej matki zacisnęła się, spięła; zabolało, chciała przez ułamek sekundy cofnąć rękę, ale kiedy spojrzała w twarz matki, zobaczyła tylko starą kobietę z wykrzywioną twarzą, po której płynęły łzy.Nie tylko z oczu, z dziurek od nosa lało się jak dziecku, matka bezgłośnie płakała, jej drobnymi ramionami wstrząsały paroksyzmy, oblizywała usta, poziome zmarszczki na czole podniosły się do góry.Była zdziwiona? Druga ręka matki powędrowała do oczu i rozmazała tak pieczołowicie nakładane rano cienie i tusz.Justyna chciała wstać, podać jej chusteczkę, torebka została przy oknie, ale dłoń matki zacisnęła się jeszcze bardziej na jej dłoni, kurczowo, błagalnie.— To ja.to ja.— usłyszało otwarte serce i niezamknięte uszy Justyny.Nachyliła się ku matce i delikatnie gładziła zwiotczałą nagle dłoń.— To ja — szeptała jej matka, zanosząc się od płaczu, nietamowanego płaczu; nos jej poczerwieniał, wyglądała brzydko; pierwszy raz widziała taką matkę, zrobiło jej się wstyd, że na nią patrzy i opuściła głowę.Patrzyła na ich splecione dłonie, przemieszane palce, matki lekko obrzękłe, ślad po pierścionku — już nie wchodził, zaniosła do poszerzenia przed wyjazdem — ślad utrzymywał się.Widziała okrągłe paznokcie z brązowym lakierem, ślad po oparzeniu żelazkiem, nieduży, prawie niewidoczny, maleńką jaśniejszą bliznę tuż przy przegubie i patrzyła na swoje dłonie, szersze niż dłonie matki, które głaskały tamtą rękę, na swoje ładne dłonie, które jaśniały, jarzyły się od dotyku, miękły i delikatniały.Gładziła je tak jak Mateusza, uważnie, delikatnie, pocieszająco, gładziła je tak, jak dotykał jej Mateusz, z miłością.Nic się nie stanie, za chwilę matka się podniesie, odtrąci ją, zawstydzona chwilą słabości pójdzie do łazienki, szybko doprowadzi się do porządku, ale to będzie za chwilę, a teraz jest oto niepowtarzalna okazja pożegnać się z nią, słabą, nieszczęśliwą, zalęknioną istotą, która jest jej matką.Nie usłyszała, że matka coś mówi.A kiedy doszły do niej słowa, podniosła głowę i zobaczyła w oczach matki coś więcej niż tylko żal i smutek.— To ja cię przepraszam — usłyszała.I wtedy zrozumiała, że matka również wie, że się żegnają.Zdążyć przed pierwszą gwiazdkąNoc przed Wigilią była najbardziej przykra.Święta nie są dla ludzi samotnych, święta są dla rodzin, dla dzieci, dla rodzin z dziećmi, dla par spodziewających się dziecka, dla szczęśliwie zakochanych, dla przyjaciół, dla znajomych — ile wtedy gwaru, zapach ciasta snuje się po domach, choinki, czekające w ogrodach i na balkonach wnosi się do czystych pokoi, pachnie świerkiem, jodły stroszą swoje sztywne ramiona, a w dzbanach panoszą się gałązki, zieleniejąc wesoło.Dzieci się niecierpliwią.Kiedy niecierpliwiła się po raz ostatni?Kiedy była dzieckiem?Bardzo dawno temu.Święta są dla przyjaciół.To co robimy? Wy do nas, czy my do was? Ach, wspaniale, to my zrobimy rybę, a wy zróbcie sałatkę z czerwonej kapusty.Nareszcie będziemy mieli okazję się spotkać.Wolelibyśmy, żebyście wy do nas.A może wobec tego my do was drugiego dnia świąt? Oczywiście, że pójdziemy na pasterkę.Święta są dla ludzi, którzy wierzą.W narodzenie nadziei, zbawienia, odkupienie win przeszłych i przyszłych.Dla uduchowionych ludzi, którzy przedkładają chwilę ciszy w pustym kościele nad gwar supermarketów.Którzy w ciszy i spokoju godzą się ze światem.Leżała w dużym łóżku i próbowała nie myśleć.Nie chciała być pogodzona ze światem, była po prostu nieszczęśliwa.Ale uporczywe tykanie zegara przywoływało wspomnienia.Czego jeszcze dodawała matka do piernika? Jaki smak miały lukrowane gwiazdeczki? Nie, nie.Piecze się i gotuje dla przyjaciół, dla znajomych, dla rodziny.Dla siebie się nie opłaca.Co zrobiłaby z całym sernikiem, piernikiem, rybą w galarecie?Podniosła się i przeszła do kuchni.Mały domek, w którym mieszkała — od początku, od zawsze, od trzydziestu czterech lat — domek odziedziczony po rodzicach, był miejscem przyjaznym.Stara podłoga zaskrzypiała — dębowe stare deski odzywały się jak przed laty, tym samym dźwiękiem.Skrzypiała jak kiedyś, wtedy, kiedy skradała się pod pokój kominkowy.Nasłuchiwała pod drzwiami stłumionych głosów rodziców.To gdzie? Teraz? Tu? Połóż tutaj.Ona jest u siebie? Nie słyszy?Niezrozumiałe słowa i niezrozumiałe dźwięki; drzwi były zamknięte, podwójne drzwi do przedpokoju były przed nią zamknięte, w pokoju kominkowym stał już nakryty stół, choinka w stojaku na trzech nogach, nogach lwa — kto wymyślił taki stojak pod choinkę? — metalowe pazury spoczywały za kominkiem — odsuńcie tę choinkę, zaraz rozpalimy na kominku — choinka była wysoka, ojciec ucinał wierzchołek, który opierał się o sufit, pięcioramienna srebrna gwiazda lekko się kołysała, kiedy ubierały z matką choinkę.A potem, potem rodzice kazali jej iść do swojego pokoju i wypatrywać Świętego Mikołaja.Siedź w oknie i patrz.Przyjedzie.Może przyleci.Jak może przylecieć, skoro jest na saniach? Te sanie mogą latać.A renifery? Renifery też mogą latać.Nie mają skrzydeł, nie mogą.O to właśnie chodzi, że dzisiaj mogą.Więc siedziała cierpliwie i patrzyła w ciemność za oknem.Domek rodziców dotykał prawie lasu, okna od strony zachodniej nie zaczepiały nawet o ślad człowieka.Tylko z kuchni i pokoju kominkowego widać było okna sąsiadów, dom przy domu, oddzielone ogródkami i niskim drewnianym płotem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl