[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Panna Tilton, porównując wszelkie możliwe hipotezy dotyczące jej pochodzenia i obecności w Nowej Anglii, skłonna była wierzyć, że stanowiła część łupu pirackiego znalezionego przez kapitana Obeda Marsha.Poglądu tego nie podważały bynajmniej bezustanne oferty Marshów.którzy, z chwilą gdy się dowiedzieli o jej istnieniu, natychmiast chcieli ją kupić proponując wysoką cenę.I po dziś dzień powtarzają swoją ofertę mimo zdecydowanej odmowy stowarzyszenia.Kiedy wyszliśmy z budynku, zacna dama poinformowała mnie, że krąży w inteligenckich sferach tego regionu.Jeśli zaś chodzi o jej własny stosunek do upiornego Innsmouth - w którym zresztą jeszcze nigdy nie była - to czuje odrazę to tej społeczności, która wyzbyła się wszelkiej kultury, i zapewniała mnie, że pogłoski o otaczaniu czcią diabła są częściowo wsprawiedliwione, bo rozpowszechnił się tam jakiś tajemniczy kult i pochłonął wszystkie ortodoksyjne kościoły.Został nazwany, powiedziała "Ezoterycznym Porządkiem Dagona", i jest z pewnością wynatyrzonym, quasi-pogańskim obrzędem zapożyczonym sto lat temu na Wschodzie, kiedu to łowiska rybne w Innsmouth zaczęły znikać.Trwałość tego kultu wśród prostych ludzi jest zjawiskiem naturalnym, jako że nagle wody przybrzeżne zapełniły się rybami i stan ten nadal się utrzymuje, a wkrótce kult rozprzestrzenił się w całym mieście, wypierając całkowicie wolnomularstwo, i obrał sobie na główną siedzibę starą Masońską Lożę na ulicy New Church Green.Wszystko to razem stanowiło dla pobożnej panny Tilton wystarczającę przyczynę, dla której unikała tego starego miasta, opustoszałego i ogarniętego rozkładem; dla mnie stało się to nowym bodźcem.Moje architektoniczne i historyczne zainteresowania zostały teraz wzbogacone o antropologiczne zagadki.Taki byłem podniecony, że prawie przez całą noc nie mogłem zmrużyć oka w moim małym pokoiku w YMCA.IINazajutrz rano, tuż przed godziną dziesiątą, stałem z małą walizką pod drogerią Hammonda na Starym Rynku czekając na autobus do Innsmouth.Kiedy zbliżał się czas przyjazdu autobusu, zauważyłem, że snujący się tu ludzie szybko gdzieś umykają albo przechodzą na drugą stronę placu, koło gospodu Ideal Lunch.A więc kasjer na stacji kolejowej nie przesadzał mówiąc o niechęci miejscowych ludzi do Innsmouth i jego mieszkańców.Po chwili pojawił się na State Street mały rozklelkotany wehikuł, ogromnie sfatygowany, brudnoszarego koloru, zakręcił i zatrzymał się tuż koło mnie przy krawężniku.Domyśliłem się, że to właśnie ten autobus, a wkrótce upewniłem się sprawdziwszy na ledwie czytelnej tablicy na przedniej szybie napis: Arkham - Innsmouth - Newburyport.Było w nim tylko trzech pasażerów - ciemnowłosych, niechlujnych, o ponurych twarzach, wyglądających raczej na młodych ludzi - a kiedy autobus się zatrzymał, wysiedli niezdarnie i poszli ulicą w milczeniu, niemalże ukradkiem.Kierowca także wysiadł i udał się do drogerii, by zrobić tam zakupy.Domyślam się, że jest to Joe Sargent, o którym wspominał kasjer; nim jeszcze zdołałem wniknąć w jakiekolwiek szczegóły, ogarnęła mnie nagle awersja do tego człowieka, niczym właściwie nieuzasadniona.Zrozumiałem niechęć tutejszych ludzi do podróżowania autobusem, którego właścicielem i kierowcą jest ten człowiek, albo do odwieszania miasta, w którym żyje on i jemu podobni.Kiedy kierowca wyszedł ze sklepu, przypatrzyłem mu się uważnie, żeby wykryć źródło owego złego wrażenia, jakie na mnie wywarł.Był szczupły, przygarbiony, wzrostu około sześciu stóp, miał na sobie obskurne granatowe ubrania, a na głowie mocno zniszczoną golfową czapkę.Miał około trzydziestu pięciu lat, ale z powodu głębokich bruzd po bokach szyi wyglądał na starszego, jeśli się nie patrzyło na jego ponurą, pozbawioną wyrazu twarz.Miał wąską głowę, wyłupiaste niebieskie oczy, niemal wodniste, które zdawały się nigdy nie mrugać, płaski nos, cofnięte czoło i podbródek oraz przedziwnie niezgrabne, jakby niewykształcone uszy.Miał duże, grube wargi i pokryte gęsto porami zszażałe policzki, prawie pozbawione zarostu, tylko gdzieniegdzie wyrastały z nich kępki rzadkich, jasnych włosów; miejscami skóra jego była dziwnie chropowata, tak jakby złuszczała się z powodu jakeijś skórnej choroby.Ręce miał duże, gęsto usiane żyłami, o dziwnym szaroniebieskim zabarwieniu.Palce jego były zaskakująco krótkie w stosunku do całej budowy ciała i najwyraźniej podkurczał je, żeby ukryć w ogromnej dłoni.Kiedy tak szedł w stronę autobusu, zauważyłem, że w jakiś szczególny sposób powłóczy nogami i że ma niespotykanej wielkości stopy.Nie mogłem się nadziwić, że zdołał kupić buty.Wszystko było na nim wytłuszczone, a to jeszcze bardziej potęgowało moją odrazę.Musiał chyba pracować albo bywać często w porcie, bo okropnie cuchnął rybami, ale jaka obca krew płynęła w jego żyłach, nie potrafiłem odgadnąć.Nie wyglądał na Azjatę, Pilinezyjczyka, Lewantyńczyka ani na typ negroidalny, ale rozumiałem, dlaczego ludzie uważali go za obcego.Ja jednak skłonny byłem uważać go raczej za biologicznego degenerata aniżeli obcego.Kiedy zorientowałem się, że będę jedynym pasażerem w tym autobusie, nie było mi przyjemnie.Nie odpowiadało mi podróżowanie wyłącznie w toważystwie tego kierowcy.Nadszedł jednak czas odjazdu, stłumiłem więc niechęć i wsiadłem za tym człowiekiem wręczywszy mu banknot jednodolarowy i powiedziawszy tylko jedno słowo "Innsmouth".Spojrzał na mnie z zaciekawieniem wydając mi w milczeniu czterdzieści centów reszty.Usiadłem po jego stronie, ale daleko, chciałem bowiem podczas jazdy patrząc na morze.Wreszcie ów zramolały wehikół ruszył ze zgrzytem i piskiem i kłośno turkając mijał stare budynki z cegły na State Street w gęstej chmurze dymu dobywającego się z rury wydechowej.Zauważyłem, że przechodnie na ulicy starają się nie patrzeć na autobus albo udają, że nie patrzą.Po chwili skręciliśmy w lewo na High Street, gdzie jezdnia była już gładsza; przemknęliśmy obok dostojnych starych rezydencji wczesnorepublikańskiego okresu i obok jeszcze starszych farm z okresu kolonialnego, minęliśmy Lowel Green i Parker River, po czym wjechaliśmy w długi, monotonny pas rozległego nadmorskiego obszaru.Dzień był ciepły i słoneczny, jednakże piaszczysty teren, porosły turzycą i karłowatymi drzewami, stawał się coraz bardziej opustoszały.Z okna widziałem błękitną wodę i piaszczyste zarysy Plum Island, a wkrótce zjechaliśny prawie na sam brzeg plaży, gdyż nasza wąska droga zboczyła z głównej szosy prowaszącej do Rowley i Ipswich.Nie było tu już żadnych domów, a stan drogi świadczył o bardzo niewielkim ruchu kołowym.Niskie, zniszczone wiatrem i deszczem słupy telefoniczne miały tylko dwie linie, a co pewien czas przejeżdżaliśmy przez sfatygowane drweniane mostki na małych rzeczkach, które wijąc się płynęły w głąb lądu i potęgowały jeszcze wrażenie pustki tego terenu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl