[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bez mała godzina zeszła mi na układaniu równań;nie pamiętani, kiedy ostatni raz tak się naliczyłem, chyba jeszcze podczas studiów naegzaminie z astronomii praktycznej.Rachunki przeprowadziłem na wielkim kalkulatorze Stacji.Rozumowanie moje biegło następująco: z map nieba powinienem otrzymać cyfry niezupełniepokrywające się z danymi dostarczonymi przez Sateloid.Niezupełnie, ponieważ Sateloid podlegabardzo skomplikowanym perturbacjom pod wpływem działania sił grawitacyjnych Solaris, jejobu krążących wokół siebie słońc, jak również lokalnych zmian ciążenia, wywoływanych przezocean.Kiedy będę miał już dwa szeregi cyfr, podanych przez Sateloid i obliczonych teoretyczniew oparciu o mapy nieba, wprowadzę do moich obliczeń poprawki; wtedy obie grupy wynikówpowinny pokryć się do czwartego miejsca dziesiętnego; odchylenia pozostaną tylko na miejscachpiątych, jako spowodowane przez nieobliczalną działalność oceanu.Jeśli nawet cyfry, dostarczone przez Sateloid, nie są rzeczywistością, tylko płodem megoobłąkanego umysłu, to i tak nie będą się mogły pokryć z drugim szeregiem danych liczbowych.Mózg mój może być bowiem chory, ale nie byłby - w żadnych okolicznościach - w stanieprzeprowadzić rachunku, wykonanego przez wielki kalkulator Stacji, gdyż wymagałoby to wielumiesięcy czasu.A zatem - jeśli cyfry będą się zgadzały - to wielki kalkulator Stacji istniejenaprawdę i posługiwałem się nim w rzeczywistości, a nie w majaczeniu. Ręce drżały mi, kiedy wyjmowałem z szuflady papierową taśmę telegraficzną i rozpo-ścierałem ją obok drugiej, szerszej, pochodzącej z kalkulatora.Oba szeregi cyfr zgadzały się tak,jak przewidziałem, do czwartego miejsca.Odchylenia pojawiały się dopiero na piątym.Schowałem wszystkie papiery do szuflady.A więc kalkulator istniał niezależnie ode mnie;pociągało to za sobą realność istnienia Stacji i wszystkiego, co na niej było.Miałem już zamknąć szufladę, gdy zauważyłem, że wypełnia ją cały plik arkuszy pokrytychniecierpliwymi obliczeniami.Wyciągnąłem go; jeden rzut oka wskazał, że ktoś przeprowadziłjuż eksperyment podobny do mego, z tą różnicą, że zamiast danych względem czaszygwiazdowej zażądał od Sateloidu pomiarów albedo Solaris w czterdziestose-kundowychodstępach.Nie byłem obłąkany.Ostatni promyk nadziei zgasł.Wyłączyłem nadajnik, wypiłem resztkębulionu z termosu i poszedłem spać.HareyObliczenia przeprowadzałem z jakąś milczącą zaciekłością i ona tylko trzymała mnie na nogach.Byłem tak otępiały ze zmęczenia, że nie potrafiłem rozłożyć łóżka w kabinie i zamiast zwolnićgórne uchwyty, ciągnąłem za poręcz, aż cała pościel zwaliła się na mnie; kiedy je nareszcieopuściłem, zrzuciłem ubranie i bieliznę na podłogę, po czym półprzytomny padłem na poduszkę;nawet jej porządnie nie nadąłem.Zasnąłem przy świetle ani wiem kiedy.Otwierając oczy,miałem wrażenie, że spałem ledwo kilka minut.Pokój stał w chmurnym czerwonym blasku.Byłomi chłodno i dobrze.Leżałem nagi, niczym nie przykryty.Naprzeciw łóżka, pod oknem, którebyło odsłonięte do połowy, w świetle czerwonego słońca siedział ktoś na krześle.Była to Harey,w białej plażówce, nogę miała założoną na nogę, bosa, ciemne włosy sczesane w tył, cienkimateriał napinał się na piersiach, opalone do łokci ręce opuściła i patrzała na mnie nieruchomospod swoich czarnych rzęs.Przypatrywałem się jej długo, całkiem spokojnie.Pierwszą mojąmyślą było:  jak to dobrze, że to jest taki sen, w którym się wie, że się śni".Mimo to wolałbym,żeby znikła.Zamknąłem oczy i zacząłem życzyć sobie tego bardzo intensywnie, ale kiedy jeotworzyłem, siedziała tak samo, jak przedtem.Wargi miała złożone po swojemu, jak dogwizdnięcia, ale w oczach nie było nic z u-śmiechu.Przypomniałem sobie to wszystko, comyślałem o snach poprzedniego wieczoru, przed zaśnięciem.Wyglądała dokładnie tak samo, jakwtedy, kiedym ją ostatni raz widział żywą, a miała przecież wtedy dziewiętnaście lat; terazmusiałaby mieć dwadzieścia dziewięć, ale naturalnie nic się nie zmieniła - umarli pozostająmłodzi.Miała te same dziwiące się wszystkiemu oczy i patrzała na mnie.Rzucę w nią czymś -pomyślałem - ale chociaż to był tylko sen, nie mogłem się jakoś zdobyć na to, żeby - nawet weśnie - ciskać rzeczami w umarłą.- Biedna mała - powiedziałem - przyszłaś mnie odwiedzić, co?Trochę się przeląkłem, bo głos mój zabrzmiał tak prawdziwie, a cały pokój i Harey - wszystkoprzedstawiało się tak realnie, jak tylko można sobie wyobrazić.Jaki plastyczny sen, mało że kolorowy, widzę tu na podłodze sporo rzeczy, których wczorajkładąc się nawet nie zauważyłem.Kiedy się zbudzę - myślałem - będę musiał sprawdzić, czy onenaprawdę tu leżą, czy też są tylko wytworem snu jak Harey.- Czy długo masz tak zamiar siedzieć.? - spytałem i zauważyłem, że mówię cicho, jakbym siębał, że mnie ktoś posłyszy, jak gdyby ktokolwiek mógł podsłuchać, co się dzieje we śnie! Tymczasem słońce już się trochę podniosło.No, pomyślałem, dobre i to.Kładłem się podczasczerwonego dnia, potem powinien być niebieski, a potem dopiero drugi czerwony dzień.Ponieważ nie mogłem bez przerwy spać przez piętnaście godzin, to jest na pewno sen!Uspokojony, przyjrzałem się dobrze Harey [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl