[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Będziecie tworzyli jedną grupę.Później można będzie stworzyć dalsze piątki.- Klawo! Szafa gra! - zawołałem uradowany, że wreszcie będę miał możność pracować przeciwko szkopom w sposób zorganizowany.Tego samego dnia obgadałem sprawę z chłopakami.Z tych, których wytypowałem, żaden nie odmówił.Żałowałem, że tylko czterech mogę dobrać, bo oprócz może jednego lub dwóch mniej bojowych wszyscy inni też chętnie wstąpiliby do organizacji.W naszej piątce był oprócz mnie Mały, Antoś, Średni i Heniek - wszyscy z jednego domu.Z niecierpliwością czekaliśmy na termin spotkania.Dokładnie o umó­wionej godzinie przyszedł Tadzio w towarzystwie młodego faceta, którego znałem z widzenia.Był to jeden maminsynek z kolonii Grottgera.Speszy­łem się trochę, gdy pomyślałem, że taki laluś będzie nami rządził, ale czego się nie robi dla idei.Facet na wstępie powiedział, że będziemy go znali pod imieniem "Andrzej" i każdy z nas też musi obrać sobie jakiś pseudonim.Pseudoni­mów dla siebie nie musieliśmy wymyślać, każdy z nas miał od dziecka swój przydomek, a niektórzy to nawet po kilka."Andrzej" odczytał nam statut organizacji, omawiając poszczególne punkty.Gdy skończył, poprosił o za­dawanie pytań.- Kogo zrzesza organizacja? - zapytałem pierwszy.- To jest organizacja studencka - odpowiedział "Andrzej" - a wy będziecie pierwszą grupą robotniczą.- A czy wy nie jesteście przypadkiem z tych, co to przed wojną nosili mieczyki w klapach? "Sztafeciarze"? Bo jeśli tak, to nie chciałbym, żeby w przyszłości miało z tego powodu wyniknąć jakieś nieporozumienie - mówiąc to wyjąłem z szuflady w kredensie kilkanaście mieczyków, które położyłem na stole.- Te mieczyki to zdobycz wojenna.Odcięte zostały razem z klapami.Każdy z nas ma kilka takich.Na wyprawy w miasto "na mieczyki" wychodziliśmy całą ferajną, uzbro­jeni w ostre noże - przeważnie w Aleje Ujazdowskie i na Nowy Świat.Gdy zauważyliśmy "szczawików" z mieczykami w klapach - bo oni też nie chodzili pojedynczo - zaczynaliśmy nagonkę.Otaczaliśmy ich z daleka i pomaleńku zaciskaliśmy krąg.Gdy nadchodził dogodny moment, to znaczy, gdy w pobliżu nie było policjanta, następował atak.Małe zamiesza­nie i uciekaliśmy, mając w kieszeni obcięte klapy z mieczykami.Po wyjaśnieniach nastąpiło zaprzysiężenie."Andrzej" czytał z kartki słowa przysięgi, a my powtarzaliśmy je stojąc na baczność z uniesionymi do góry palcami.W czasie składania przysięgi miałem ochotę roześmiać się, ta ceremonia wydawała mi się taka jakaś dziecinna i niepoważna.Nigdy nie wierzyłem, że przysięga może człowieka zobowiązać do czegoś.Zebrania odbywały się raz na tydzień w moim mieszkaniu.Przeważnie przychodził tylko "Andrzej".Kilka razy przyprowadził ze sobą młodego człowieka, który miał z nami pogadanki polityczne.Dziwił się, że my, robotnicy, tak dobrze orientujemy się w zagadnieniach politycznych.Dyskutowaliśmy z nim także na temat wiadomości podawanych w gazet­kach, które "Andrzej" przynosił na każde zebranie.Po przeczytaniu puszczaliśmy je w kurs.Denerwował nas fakt podawania nazwisk osób, które "zdradziły naród i przeszły na współpracę z Niemcami".- Po co o tym piszą? - pytaliśmy.- Chyba po to, żeby denerwować porządnych ludzi.Wykopcić w łeb jednemu i drugiemu, a w gazetce napisać: "Dostał w czapę za wysługiwanie się Niemcom".Przecież to dużo ładniej i przyjemniej się czyta.Od pierwszego zebrania jasno stanęła sprawa dostarczania broni.Mieli apetyt na moje pistolety i postawili sprawę wyraźnie: oddać wszystką posiadaną broń, a organizacja będzie przydzielała tym, którzy będą potrze­bowali.- Jaka kara grozi za nieoddanie broni? - zapytałem.- Nie rozumiem, o co chodzi - odpowiedział "Andrzej".- No bo Niemcy obiecują rozstrzelanie.To wy musicie zagrozić jeszcze większą karą, ale obawiam się, że i tak nastraszyć się nie dam.Dwie spluwy i dwa granaty moje, resztę, to, co mam i co będę miał, oddaję.Zgoda?- Ale taki jest rozkaz organizacji - upierał się "Andrzej".- To zmieńcie rozkaz, bo ja swego zdania nie zmienię i może wyniknąć niepotrzebne nikomu nieporozumienie.Oddałem kilkanaście granatów i trzeci pistolet, wszystko, co trzymałem w mieszkaniu.Kilka razy wychodziliśmy w nocy wykopywać broń, którą następnego dnia odwoziliśmy w umówione miejsce, a tam majdan odbierali inni po podaniu umówionego hasła.Zamieszkał u mnie Zdzisiek z Mokotowa, równy chłopak.Niemcy deptali mu po piętach i musiał uciekać z domu.Sypnęła go jego dziewczyna, że posiada broń.Zrobiła to z zemsty, bo coś tam jej zmajstrował i nie chciał się żenić.I właśnie z nim i z Małym poszliśmy raz do Łazienek szukać broni.Do Łazienek zabroniono wchodzić pod karą śmierci, ale wiedzieliśmy, że tam zakopano broni do jasnej cholery.Poszliśmy uzbrojeni w pistolety, granaty i długie, zaostrzone na końcach żelazne pręty, normalnie używane do zbrojeń betonowych.Do środka dostaliśmy się przez wysokie, murowa­ne ogrodzenie od ulicy Podchorążych.Z początku słychać było jeszcze odgłosy ulicy, ale gdy zapuściliśmy się głębiej w park, ogarnęła nas niesamowita, idealna cisza.Słychać było tylko nasze kroki i głosy.- Wydaje mi się, że tu powinno coś być.Pomacajmy! - zawołał półgłosem Zdzisiek, idący trochę z boku [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl