Pokrewne
- Strona Główna
- Famous Flyers Rachel A. Koestler Grack Eddie Rickenbacker (2003)
- Harvard Business School Press Working Identity 2003
- (App Tutorial) Microsoft Office Excel 2003 Inside Out
- Mark W. Harris Historical Dictionary of Unitarian Universalism (2003)
- Ellen Meiksins Wood Empire of Capital (2003)
- Science Fiction (28) lipiec 2003
- Science Fiction (25) kwiecien 2003
- Microsoft Office Excel 2003 Bible
- Science Fiction (31) pazdziernik 2003
- Word Studies in the New Testament Vol 1 & 2 (Marvin R Vincent)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- staffik.htw.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spokojnie pokonałem wzniesienie i znalazłem się na typowym placu obokstacji, dość szerokim, by wozy mogły parkować ukośnie po obu stronach.Z prawejwznosiła się niewielka grupka niskich ceglanych zabudowań.Za nimi stacja.Oboktoalet stało z tuzin samochodów.Jednym z nich był taurus Susan Duffy, ostatni polewej.Czekała obok wozu wraz z Eliotem.Minąłem ją wolno, czyniąc ręką gest Zaczekaj , i zaparkowałem cztery miejscadalej.Zgasiłem silnik i przez moment siedziałem bez ruchu, z wdzięcznościąwsłuchując się w ciszę.Schowałem urządzenie z powrotem do obcasa,zasznurowałem but.A potem starałem się zachowywać jak przeciętny kierowca -wyprostowałem ręce, przeciągnąłem się, otworzyłem drzwi, wyskoczyłem izacząłem tupać, jakbym chciał rozluznić skurczone mięśnie.Wciągnąłem w płucaświeże leśne powietrze.Obróciłem się parę razy dookoła, przeczesując wzrokiemokolicę.Potem stanąłem spokojnie, wpatrując się w rampę.Nie dostrzegłem nikogo.Z autostrady dobiegał cichy szum silników.Choć samochody przejeżdżały dośćblisko, drzewa nadawały temu miejscu atmosferę prywatności.Odliczyłemsiedemdziesiąt dwie sekundy.Przyjezdzie osiemdziesiątką to półtora kilometra.Niktsię nie zjawił, a nikt nie śledzi samochodu z odległości większej niż półtorakilometra.Pobiegłem więc tam, gdzie czekali na mnie Duffy i Eliot.On miał na sobiezwykły codzienny ubiór i wydawało się, że jest mu w nim trochę niewygodnie.Duffy była ubrana w wytarte dżinsy i tę samą znoszoną skórzaną kurtkę, którąwidziałem wcześniej.Wyglądała rewelacyjnie.%7ładne z nich nie traciło czasu napowitania i nawet mnie to ucieszyło.- Dokąd jedziesz? - spytał Eliot.- New London w Conneccicut.- Co jest w ciężarówce?- Nie wiem.- Nikt cię nie śledzi - wtrąciła Duffy.To było stwierdzenie, nie pytanie.- Może elektronicznie - zauważyłem.- Gdzie?- Z tyłu, jeśli mają dość rozumu.Przywiezliście lutownicę?- Jeszcze nie - odparła.- Już tu jedzie.Do czego ci potrzebna?- Zaplombowali furgonetkę - wyjaśniłem.- Będziemy musieli odtworzyćplombę.Duffy z niepokojem zerknęła na podjazd.- Trudno załatwić coś takiego w tak krótkim czasie.- Sprawdzmy części, do których mamy dostęp - zaproponował Eliot.- I takmusimy czekać.Podbiegliśmy z powrotem do niebieskiej furgonetki.Położyłem się na ziemi iobejrzałem podwozie.Pokrywała je gruba warstwa zapieczonego szarego błota,pochlapanego olejem i benzyną.- Nie tutaj - powiedziałem.- Potrzebowaliby dłuta, by dostać się do metalu.Po niecałych piętnastu sekundach Eliot znalazł pluskwę wewnątrz kabiny.Tkwiła w gąbce fotela pasażera, przyczepiona niewielkim okrągłym rzepem.Maleńka metalowa puszeczka, nieco większa od ćwierćdolarówki, gruba na jakiścentymetr.Sterczał z niej cieniutki dwunastocentymetrowy drucik, zapewne antena.Eliot ujął wszystko w dłoń, wyskoczył z kabiny i spojrzał w stronę wylotu rampy.- O co chodzi? - spytała Duffy.- To dziwne - powiedział.- Takie urządzenia działają zwykle na bateryjce zaparatu słuchowego, mała moc, krótki zasięg.Nie da się odebrać sygnału zodległości większej niż trzy kilometry.Gdzie jest więc ten, kto cię namierza?Wylot podjazdu był pusty, wjechałem tam jako ostatni.Staliśmy bez ruchu,patrząc w nicość, a zimny wiatr sprawiał, że łzawiły nam oczy.Za drzewamiprzejeżdżały samochody, nikt jednak nie skręcił na parking.- Jak długo tu jesteś? - spytał Eliot.- Około czterech minut - odparłem.- Może pięć.- To nie ma sensu, gość musiałby jechać siedem, osiem kilometrów za tobą, a ztakiej odległości nic by nie usłyszał.- Może nie ma nikogo, bo mi ufają - powiedziałem.- To po co zakładali pluskwę?- Może tego nie zrobili.Tkwi tam od lat i zupełnie o niej zapomnieli.- Zbyt wiele domysłów.Duffy obróciła się, wodząc wzrokiem po drzewach.- Mogli się zatrzymać na poboczu - zauważyła.- Wiecie, równolegle do tegomiejsca.Razem z Eliotem obróciliśmy się w prawo.To miało sens.Nikt przy zdrowychzmysłach nie zajechałby na parking i nie zaparkowałby obok celu.- Rozejrzyjmy się - zaproponowałem.Tuż za parkingiem rozciągało się wąskie pasmo przystrzyżonej trawy, a za nimrównie wąski teren, na którym obsługa próbowała okiełznać skraj lasu, sadząckrzewy i posypując ziemię trocinami.Dalej rosły już tylko drzewa.Podczas budowyautostrady wycięto je od strony wschodniej, lecz między drogą a parkingiempozostał dwunastometrowy zagajnik, który pewnie rósł tam od zarania dziejów.Ciężko było się przedrzeć wśród pnączy, kolczastych krzewów i niskich gałęzi.Naszczęście był kwiecień.W lipcu albo sierpniu coś takiego w ogóle by się nie udało.Przystanęliśmy tuż przed miejscem, w którym drzewa znikały, ustępując przedniższą roślinnością.Dalej rozciągało się trawiaste pobocze.Ruszyliśmy ostrożnienaprzód, rozglądając się na boki.Nikt tam nie parkował.Widzieliśmy poboczewyraznie, w obu kierunkach.Ruch był niewielki, zdarzało się, że przez pięć sekunddroga pozostawała pusta.Eliot wzruszył ramionami, jakby nie mógł tego zrozumieć.Zawróciliśmy, przebijając się przez zarośla.- To nie ma sensu - powtórzył.- Brakuje im ludzi - przypomniałem.- Nie, są na drodze numer jeden - wtrąciła Duffy.- Muszą tam być.Drogabiegnie równolegle do I95 od wybrzeża, z Portland aż na południe.Zazwyczaj dzieląje niecałe trzy kilometry.Znów zwróciliśmy się na wschód, jakbyśmy zdołali przebić wzrokiem las idostrzec samochód czekający na poboczu odległej drogi.- Ja przynajmniej tak bym zrobiła - dodała Duffy.Skinąłem głową.Bardzoprawdopodobny scenariusz.Oczywiście istniały techniczne niedogodności.Na dystansie trzech kilometrów,z powodu różnicy poziomów i natężenia ruchu sygnał mógł chwilami zanikać.Ale zdrugiej strony chcieli tylko wiedzieć, dokąd jadę.- To możliwe - przyznałem.- Nie, to prawdopodobne - poprawił mnie Eliot.- Duffy ma rację, tak byłobynajrozsądniej.Chcą trzymać się jak najdalej poza zasięgiem twojego wzroku.- Tak czy inaczej musimy założyć, że tu są.Jak daleko droga numer jedenbiegnie wzdłuż autostrady I95?- Praktycznie bez końca - odparła Duffy.- Znacznie dalej niż New London wstanie Connecticut.Rozchodzą się w okolicach Bostonu, ale potem znów łączą.- Dobra - mruknąłem, zerknąłem na zegarek [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl agnieszka90.opx.pl
.Spokojnie pokonałem wzniesienie i znalazłem się na typowym placu obokstacji, dość szerokim, by wozy mogły parkować ukośnie po obu stronach.Z prawejwznosiła się niewielka grupka niskich ceglanych zabudowań.Za nimi stacja.Oboktoalet stało z tuzin samochodów.Jednym z nich był taurus Susan Duffy, ostatni polewej.Czekała obok wozu wraz z Eliotem.Minąłem ją wolno, czyniąc ręką gest Zaczekaj , i zaparkowałem cztery miejscadalej.Zgasiłem silnik i przez moment siedziałem bez ruchu, z wdzięcznościąwsłuchując się w ciszę.Schowałem urządzenie z powrotem do obcasa,zasznurowałem but.A potem starałem się zachowywać jak przeciętny kierowca -wyprostowałem ręce, przeciągnąłem się, otworzyłem drzwi, wyskoczyłem izacząłem tupać, jakbym chciał rozluznić skurczone mięśnie.Wciągnąłem w płucaświeże leśne powietrze.Obróciłem się parę razy dookoła, przeczesując wzrokiemokolicę.Potem stanąłem spokojnie, wpatrując się w rampę.Nie dostrzegłem nikogo.Z autostrady dobiegał cichy szum silników.Choć samochody przejeżdżały dośćblisko, drzewa nadawały temu miejscu atmosferę prywatności.Odliczyłemsiedemdziesiąt dwie sekundy.Przyjezdzie osiemdziesiątką to półtora kilometra.Niktsię nie zjawił, a nikt nie śledzi samochodu z odległości większej niż półtorakilometra.Pobiegłem więc tam, gdzie czekali na mnie Duffy i Eliot.On miał na sobiezwykły codzienny ubiór i wydawało się, że jest mu w nim trochę niewygodnie.Duffy była ubrana w wytarte dżinsy i tę samą znoszoną skórzaną kurtkę, którąwidziałem wcześniej.Wyglądała rewelacyjnie.%7ładne z nich nie traciło czasu napowitania i nawet mnie to ucieszyło.- Dokąd jedziesz? - spytał Eliot.- New London w Conneccicut.- Co jest w ciężarówce?- Nie wiem.- Nikt cię nie śledzi - wtrąciła Duffy.To było stwierdzenie, nie pytanie.- Może elektronicznie - zauważyłem.- Gdzie?- Z tyłu, jeśli mają dość rozumu.Przywiezliście lutownicę?- Jeszcze nie - odparła.- Już tu jedzie.Do czego ci potrzebna?- Zaplombowali furgonetkę - wyjaśniłem.- Będziemy musieli odtworzyćplombę.Duffy z niepokojem zerknęła na podjazd.- Trudno załatwić coś takiego w tak krótkim czasie.- Sprawdzmy części, do których mamy dostęp - zaproponował Eliot.- I takmusimy czekać.Podbiegliśmy z powrotem do niebieskiej furgonetki.Położyłem się na ziemi iobejrzałem podwozie.Pokrywała je gruba warstwa zapieczonego szarego błota,pochlapanego olejem i benzyną.- Nie tutaj - powiedziałem.- Potrzebowaliby dłuta, by dostać się do metalu.Po niecałych piętnastu sekundach Eliot znalazł pluskwę wewnątrz kabiny.Tkwiła w gąbce fotela pasażera, przyczepiona niewielkim okrągłym rzepem.Maleńka metalowa puszeczka, nieco większa od ćwierćdolarówki, gruba na jakiścentymetr.Sterczał z niej cieniutki dwunastocentymetrowy drucik, zapewne antena.Eliot ujął wszystko w dłoń, wyskoczył z kabiny i spojrzał w stronę wylotu rampy.- O co chodzi? - spytała Duffy.- To dziwne - powiedział.- Takie urządzenia działają zwykle na bateryjce zaparatu słuchowego, mała moc, krótki zasięg.Nie da się odebrać sygnału zodległości większej niż trzy kilometry.Gdzie jest więc ten, kto cię namierza?Wylot podjazdu był pusty, wjechałem tam jako ostatni.Staliśmy bez ruchu,patrząc w nicość, a zimny wiatr sprawiał, że łzawiły nam oczy.Za drzewamiprzejeżdżały samochody, nikt jednak nie skręcił na parking.- Jak długo tu jesteś? - spytał Eliot.- Około czterech minut - odparłem.- Może pięć.- To nie ma sensu, gość musiałby jechać siedem, osiem kilometrów za tobą, a ztakiej odległości nic by nie usłyszał.- Może nie ma nikogo, bo mi ufają - powiedziałem.- To po co zakładali pluskwę?- Może tego nie zrobili.Tkwi tam od lat i zupełnie o niej zapomnieli.- Zbyt wiele domysłów.Duffy obróciła się, wodząc wzrokiem po drzewach.- Mogli się zatrzymać na poboczu - zauważyła.- Wiecie, równolegle do tegomiejsca.Razem z Eliotem obróciliśmy się w prawo.To miało sens.Nikt przy zdrowychzmysłach nie zajechałby na parking i nie zaparkowałby obok celu.- Rozejrzyjmy się - zaproponowałem.Tuż za parkingiem rozciągało się wąskie pasmo przystrzyżonej trawy, a za nimrównie wąski teren, na którym obsługa próbowała okiełznać skraj lasu, sadząckrzewy i posypując ziemię trocinami.Dalej rosły już tylko drzewa.Podczas budowyautostrady wycięto je od strony wschodniej, lecz między drogą a parkingiempozostał dwunastometrowy zagajnik, który pewnie rósł tam od zarania dziejów.Ciężko było się przedrzeć wśród pnączy, kolczastych krzewów i niskich gałęzi.Naszczęście był kwiecień.W lipcu albo sierpniu coś takiego w ogóle by się nie udało.Przystanęliśmy tuż przed miejscem, w którym drzewa znikały, ustępując przedniższą roślinnością.Dalej rozciągało się trawiaste pobocze.Ruszyliśmy ostrożnienaprzód, rozglądając się na boki.Nikt tam nie parkował.Widzieliśmy poboczewyraznie, w obu kierunkach.Ruch był niewielki, zdarzało się, że przez pięć sekunddroga pozostawała pusta.Eliot wzruszył ramionami, jakby nie mógł tego zrozumieć.Zawróciliśmy, przebijając się przez zarośla.- To nie ma sensu - powtórzył.- Brakuje im ludzi - przypomniałem.- Nie, są na drodze numer jeden - wtrąciła Duffy.- Muszą tam być.Drogabiegnie równolegle do I95 od wybrzeża, z Portland aż na południe.Zazwyczaj dzieląje niecałe trzy kilometry.Znów zwróciliśmy się na wschód, jakbyśmy zdołali przebić wzrokiem las idostrzec samochód czekający na poboczu odległej drogi.- Ja przynajmniej tak bym zrobiła - dodała Duffy.Skinąłem głową.Bardzoprawdopodobny scenariusz.Oczywiście istniały techniczne niedogodności.Na dystansie trzech kilometrów,z powodu różnicy poziomów i natężenia ruchu sygnał mógł chwilami zanikać.Ale zdrugiej strony chcieli tylko wiedzieć, dokąd jadę.- To możliwe - przyznałem.- Nie, to prawdopodobne - poprawił mnie Eliot.- Duffy ma rację, tak byłobynajrozsądniej.Chcą trzymać się jak najdalej poza zasięgiem twojego wzroku.- Tak czy inaczej musimy założyć, że tu są.Jak daleko droga numer jedenbiegnie wzdłuż autostrady I95?- Praktycznie bez końca - odparła Duffy.- Znacznie dalej niż New London wstanie Connecticut.Rozchodzą się w okolicach Bostonu, ale potem znów łączą.- Dobra - mruknąłem, zerknąłem na zegarek [ Pobierz całość w formacie PDF ]