[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.%7łegnajcie kamieniu i księgo, marzenia Harudne o sławie i Szymona Viscontiegoo władzy.%7łegnajcie też wszystkie tajemnice, które katar zabrał ze sobą.Przez dłuższą chwilę, jakby zamienieni w słupy soli, patrzyli, zaglądali w rozpadlinę.Wreszcie, nie ośmielając się głośniej odetchnąć, cofnęli się w stronę otworu w murze.Powitały ich dziesiątki par zdumionych oczu mieszkańców zamku, którzy prze-zwyciężywszy przestrach dotarli aż do piwnic, gdy udało się im zlokalizować miejscew podziemiach, z którego pochodził huk.Wyszli dosłownie w ostatnim momencie.Eksplozja musiała nadwerężyć delikatną równowagę odwiecznej jaskini.Pieczararunęła nagle ze straszliwym hukiem, w kilka chwil zasypując na zawsze otwór w mu-rze. XXII. A teraz?.Konrad obrócił się, ukazując twarz znużoną i zgorzkniałą, na której malowało sięjakieś przeogromne cierpienie:  Mój przyjacielu, czasem jesteś niewiarygodnie nudny.Od początku tej historii pytasz mnie w nieregularnych odstępach czasu: A teraz?.Gaddo nalał wody do szklanki. Chcesz? podał mu. Nie. Przeszło ci pragnienie?. Tak.Gaddo postawił szklankę, nie pijąc. Jeśli chciałeś mi dać do zrozumienia, że niebardzo chce ci się rozmawiać, to ci się udało.Okaż jednak cierpliwość, zbesztaj mnienawet jeśli chcesz, lecz muszę wrócić do tego pytania.Nie mogę tak tego zostawić.Samrozumiesz, że zostaliśmy wszyscy z pustymi rękami.A my dwaj bardziej niż inni. Wszystko skończone, lecz dla mnie i dla ciebie wszystko się dopiero zaczyna.Tajemnica śmierci tej niewiasty pozostała niewyjaśniona.Konrad przesunął dłonią po oczach i rzekł z cicha:  Nie. Nie? , zapytał zaintrygowany Gaddo. Nie!.Wobec tej odpowiedzi odwrócił głowę i mierzył przyjaciela wzrokiem od góry dodołu:  Co, nie ? To już nie jest tajemnica, i to wszystko!. Chcesz powiedzieć, że wiesz, kto jest mordercą?. Tak , westchnął Konrad.Podniósł się i zaczął przemierzać komnatę.Podszedł dookna i wyjrzał, a oczy zaszkliły mu się łzami.Wysoko na niebie świecił jasny księżyc,wypogodziło się.Wzgórza otaczające skałę Ripafratta rzucały wyrazny cień. Wszystko się kończy  rozmyślał Konrad  i wszyscy, w ten lub w inny sposób,wychodzimy z tego pokonani.Szymon Visconti powrócił do Pizy, do swoich politycznych sporów.Harudne, oczy-wiście, wymknął się.Kto wie, czy jeszcze go spotka.W gruncie rzeczy świat nie jest158 wcale taki wielki.Hrabia, na samą wieść, że za jednym zamachem uwolnił się od wszyst-kich swoich trosk wyzdrowiał i prosił, by Konrad i Gaddo gościli u niego choćby przeztę noc.Katarzy również, był o tym przekonany, znikną z okolicy.Bez przywódcy i bez pro-tekcji Viscontiego powietrze Pizy stanie się dla nich nie do oddychania.A teraz. Konradzie! Czy ty mnie słyszysz?.Tak się pogrążył w myślach, że nie słyszał wołającego go przyjaciela, który musiałaż potrząsnąć go za ramię. Wybacz.Jestem roztargniony. O, święci Trzej Królowie! Trzeba być naprawdę Konradem z Tours, by powiedziećcoś takiego w kilka chwil po tym, gdy mi oświadczyłeś, że wiesz, kto zamordował?. Tak, to prawda.masz rację.Konrad zdawał się zagubiony i zmieszany jakdziecko.Tym razem Gaddo podniósł głos do krzyku:  Na wszystkich świętych, co zaludniająniebo, czy zechciałbyś i mnie wyjawić, kto to był?.Konrad usiadł ciężko na krześle, wpatrując się w podłogę To byłeś ty.Gaddo, jakby rażony gromem, stał osłupiały w tej samej postawie przez kilka dłu-gich chwil.Zapadła cisza, gęsta, ciężka nie do wytrzymania.Gaddo niezmiernie powoli oderwał oczy od przyjaciela i wyprostował się z trudem.Podszedł do stołu, uniósł szklankę i napił się.Nie odstawił jej.Zaczął ją obracać w dło-ni.Głos, jaki z siebie z bólem wydobył, był cichy jak westchnienie:  Jak do tego dosze-dłeś?.Konrad podniósł się, postąpił dwa kroki w stronę Gadda, stanął i rozłożył ra-miona. Dlaczego mi nie mówisz, że to nieprawda? %7łe się pomyliłem? %7łe nie mam dowo-dów?.Tamten znowu się napił. Jak do tego doszedłeś? , powtórzył z cicha. Doszedłbym do tego już wcześniej, gdybym do ostatniej chwili nie zabraniał sobiezrozumieć. wymruczał Francuz. Kiedy tamten rycerz natarł na nas, kiedyśmy je-chali tam po raz pierwszy, rzekłeś mi potem, że spadłszy z konia zemdlałeś. Ale gdybyś zemdlał, nie mógłbyś widzieć tego, co potem się działo a przede wszyst-kim uciekających koni.A ponadto, dlaczego rycerz miałby mnie ścigać? Ty leżałeś naziemi, bez życia; byłeś celem bardziej logicznym. To był, w gruncie rzeczy nieznaczący szczegół, który nie od razu mnie uderzył,również dlatego, że twoje wyjaśnienia były logiczne.Stanowił jednak fałszywą nutęw wydarzeniach, coś, co nie pasowało, coś, czego istnienie wyczuwałem, lecz nie mo-głem rozpoznać.To było ostatnie brakujące ogniwko, to, od którego zależała reszta.159  A reszta składała się z plamy wosku, którą znalazłem w gołębniku arcybiskup-stwa. Stara sztuczka.Kusza, wsparta na trójnogu albo czymś podobnym, napięta przypomocy sznurka.W dole zapalona świeca.Czas, jakiego potrzeba, by płomień zdołałprzepalić sznurek zależy od rodzaju owego sznurka; tutaj musiała to być linka wystar-czająco gruba, żebyś miał czas zapalić świece i zejść na dół. Potem wyrzuca się wszystko.Do latryny, skoro jest tuż obok. Wiele ryzykowałeś, wiesz? Kiedy poszedłeś się upewnić, że całe to urządzenie napewno nie tkwi w ciemnej głębi, musiałeś z przerażeniem spostrzec, że  przeciw-nie  zaklinowało się w pół drogi.Mimo to pomyślałeś zapewne, że to nie powód dozmartwienia, jako że nikomu nie przyjdzie do głowy, by odkrywać wychodki i zaglądaćna to, co jest w środku, prawda? Konrad zamilkł, otworzył usta, by odetchnąć i ciągnął: Ale kiedy bełt wystrzelił, świeca wciąż płonęła i trochę wosku skapnęło na podłogę.Nie miałeś czasu, by się o tym przekonać, jeśli w ogóle o tym pomyślałeś. Po prawdzie jednak, komuż przyszłoby do głowy iść do gołębnika, i po co? A kiedywcześniej lub pózniej ktoś by poszedł żeby nakarmić ptactwo, w jaki sposób zauwa-żyłby to pod stosem łajna zaścielającego podłogę? Któż poza mną zwróciłby uwagę natrochę wosku na ziemi? A ja, jakiż miałbym powód, by się udać do gołębnika? Wyczyścić? Nie ma mowy! Trzeba by potem znowu zabrudzić, gdyż gołębnik bezłajna dopiero wzbudza podejrzenia! Zresztą nie miałeś wiele czasu: prawie zawsze ja byłem z tobą. Szczerze mówiąc, nie żywiłem wobec ciebie najmniejszych podejrzeń.Jednakto musiał być ktoś z arcybiskupstwa.Ale kto? Był nawet taki moment, że zacząłempodejrzewać samego arcybiskupa, tak daleki byłem od myśli, że to mógłbyś być ty.A tymczasem to byłeś ty.Doszedłem do tego dopiero pózniej.Umilkł, zmęczony [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl