[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wszyscy Schwytani byli w Koniu.Nawet moi najstarsi przyjaciele.Zuchwała, zuchwała Pupilka.To była istotna jej cecha.Dwadzieścia mil od Konia zebrała wszystkie siły Równiny i cały czas zbliżała się.Posuwała się dość wolno, gdyż uzależniona była od szybkości wędrujących drzew.Wyszliśmy na plac, na którym czekały dywany.Na naj­większy załadowano olbrzymie donice.Miały piętnaście stóp wysokości i dwadzieścia stóp średnicy, a zamiast ziemią dla roślin wypełniono je parafiną.Policzyłem szybko i stwierdziłem, że dywanów jest więcej niż Schwytanych.— Wszystkie wystartują? Ale jak?— Dobroczyńca poprowadzi ten duży.Ma wybitne zdol­ności do kierowania olbrzymim dywanem jak niegdyś Wyjec.Pozostałe cztery duże zostaną przyczepione do jego dywanu.Chodź.Ten jest nasz.Powiedziałem coś tak inteligentnego, jak:— Uuu?!— Chcę, żebyś go zobaczył.— Ktoś może nas rozpoznać.Schwytani, każdy w towarzystwie dwóch żołnierzy, kręcili się wokół długich dywanów-łodzi.Sprawdzali miotacze i inne urządzenia bojowe, łącznie z własnymi łukami, gdyby nowa broń zawiodła.Nie wiedziałem tylko, jaką rolę miał pełnić człowiek siedzący pośrodku.— Po co owinęliście je metalową siatką?— Wkrótce się dowiesz.— Ale.— Nie przejmuj się tak, Konowale.Nie wyprzedzaj faktów.Szedłem za nią dokoła naszego dywanu.Nie wiem, co sprawdzała, ale wyglądała na zadowoloną.Mężczyźni, którzy go przygotowali, cieszyli się, gdy z uznaniem pokiwała głową.— Wsiadaj, Konowale.Na drugie siedzenie.Lepiej się pospiesz.To będzie ekscytująca przygoda.O tak.— Jesteśmy pilotami — powiedziała, wspinając się na przednie siedzenie.Posiwiały stary sierżant usiadł w tyle.Spojrzał na mnie z powątpiewaniem, ale nic nie powiedział.Schwytani również zajęli przednie miejsca na swych dywanach.Duże, jak nazywała je Pani, miały czteroosobową załogę.Dobroczyńca leciał w centrum formacji w kształcie litery „W”.— Gotowy? — zawołała Pani.— Gotowy.— Jasne — odpowiedział sierżant.Nasz dywan zaczął się ruszać.Klamotanie jest jedynym słowem, którym można opisać pierwsze sekundy.Dywan był ciężki i, dopóki nie wykonał kilku ruchów w przód, nie chciał się unieść.Gdy wreszcie oderwaliśmy się od ziemi, Pani obejrzała się i uśmiechnęła.Była z siebie zadowolona.Zaczęła wykrzykiwać polecenia, które wyjaśniały zastosowanie mnóstwa pedałów i dźwigni rozmieszczonych dokoła mnie.Kombinacja pchania i ciągnięcia ich sprawiła, że dywan obracał się wokół dłuższej osi, a przekrzywianie dźwigni spra­wiało, że skręcał w prawo lub w lewo.Kierowanie polegało na tym, by używać właściwych kombinacji we właściwym momencie.— Po co?! — krzyknąłem, lecz wiatr zagłuszył słowa.Założyliśmy gogle, które niestety chroniły tylko nasze oczy.Reszta twarzy pozostawała odkryta.Spodziewałem się jakiegoś podstępu, jeszcze zanim skończyła się zabawa.Byliśmy pięć mil od Konia, na wysokości dwóch tysięcy stóp, a na dodatek na czele Schwytanych.W dole widziałem tumany kurzu, wzniecane przez armię Pupilki.— Po co? — krzyknąłem ponownie.Dno łodzi odpadło.Pani odwołała zaklęcia napędzające dywan.— Oto dlaczego.Poprowadzisz łódź, kiedy zderzymy się z polem ochronnym.Co u diabła?Udzieliła mi pół tuzina wskazówek dotyczących utrzymania pojazdu w powietrzu.Tak więc poznałem teorię, zanim zapikowała w kierunku armii Buntowników.Zatoczyliśmy koło tuż nad polem ochronnym.Słyszałem tylko wycie wywołane pędem powietrza.Widok armii ze­branej przez Pupilkę wprawił mnie w osłupienie.Około pięćdziesięciu latających wielorybów, a wśród nich kilka po­tworów o ponad tysiącu stóp długości.Około stu mant.Rozległy klin wędrujących drzew.Bataliony ludzkich żołnie­rzy.Około stu menhirów, migających dokoła wędrujących drzew, jakby chciały je chronić.Tysiące stworzeń, które pełzały, skakały, ślizgały się i leciały.Był to widok budzący grozę, ale i podziw.Na wschód od nas zauważyłem siły imperialne — dwa tysiące żołnierzy gotowych na przyjęcie Buntowników.Wystawianie ich przeciwko Pupilce miało być świetnym żartem.Kilka zuchwałych mant wzleciało ponad pole ochronne i wystrzeliło pioruny, które nie dosięgły nas lub po prostu chybiły.Zauważyłem, że Pupilka dosiadała wieloryba lecącego tysiąc stóp wyżej.Jej potęga rosła.Od mojego wyjazdu z Równiny znacznie zwiększyła zasięg działania swego pola.Całe, mieszane szeregi Buntowników maszerowały objęte jej protekcją.Pani nazwała nas pilotami.Nasz dywan nie był wyposażony jak inne, ale dopiero teraz zrozumiałem, co miała na myśli.Wzbiliśmy się pionowo w górę.Stary sierżant pospiesznie wyrzucił małe, czarne kule, z których dobywały się strumienie czerwonego i niebieskiego dymu, znaczące drogę za nami.Musiało ich być przynajmiej trzysta.Opadały w dół i rozprys­kiwały się tuż nad polem ochronnym.Pozostawały jednak znaki nawigacyjne dla Schwytanych.No i zaczęło się.Mniejsze dywany, otaczające formację dużych, wzniosły się wyżej.Wtedy z dużych dywanów zrzucono gigantyczne naczy­nia, które spadały coraz niżej i niżej.Podążyliśmy utworzonym przez nie tunelem powietrznym.Spadając odwróciły się dnem ku górze.Manty i latające wieloryby umykały im z drogi.W końcu naczynia uderzyły w ziemię z siłą, która spowo­dowała uruchomienie umieszczonego w nich mechanizmu.Parafina zapaliła się.Ze środka trysnęła jakaś ciecz.Tłok uderzył w krzesiwo i buchnęły płomienie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl