[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Grunt zaczął drgać i falować pod ich stopami.Znali ten rytm - rytm oddechu śpiącego, który z wolna zaczynał się budzić.Świat trząsł się i przechylał, wiedzieli, że nie są w stanie uciec z tego snu, że wkrótce zapadną się w ab­solutną pustkę, że zostaną zapomniani przez wszystkich na zawsze, jakby nigdy nie istnieli.- Nie jestem pewien - zawahał się Kasyx.- Nie mam za grosz pewności.- No cóż, spróbuj - zachęcił go Tebulot.- Musisz spróbować.- Niech będzie - zgodził się Kasyx unosząc ręce.Wyrysował w powietrzu ośmiokąt.Był bardzo blady i ledwie się jarzył.Był jednak widoczny.Złączyli dłonie, a Kasyx naprowadził oktagon nad ich głowy.- Modlę się, by się udało - powiedziała Samena.Grunt trząsł się pod ich stopami, a gdy blado lśniący ośmiokąt z wolna dotknął gruntu, opuszczając się z nimi w środku, powiedzieli chórem: - Amen.20John Lund kroczył wolno promenadą.Mijał właśnie domek Henry'ego, gdy ujrzał nieznajomego młode­go mężczyznę w szarym golfie i szarych spodniach, który wyraźnie usiłował wyłamać frontowe drzwi.John przy­stanął i przyglądał się temu przez parę minut.Wczesno-poranna bryza łopotała jego podniszczoną marynarką.W końcu podszedł, zdejmując swą panamę.- Przepraszam, młody człowieku, ale nie sądzę, żeby to był pański dom.Młodzieniec obrócił się i spojrzał na niego.John struch­lał.Oczy tego człowieka jarzyły się żółto jak u pantery czy demona, a jego usta wykrzywiły się, ukazując zęby i doby­wając z siebie najstraszniejsze warczenie, jakie kiedykolwiek słyszał.- Ja, eeee, ja.musiałem się pomylić - powiedział słabo John, nałożył z powrotem kapelusz i zaczął się wycofywać.Zamiast jednak uciec lub dalej grzebać przy drzwiach, młodzieniec poszedł za Johnem aż na promenadę, gdzie ujął go za ramię.Był mocny.Jego dłoń zaciskała się jak żelazne szczypce.- Czy wie pan może, przyjaciela, kto tu mieszka? - spytał łagodnie.John przełknął ciężko ślinę, jego jabłko Adama poruszyło się w górę i w dół pod miękkim kołnierzykiem bawełnianej koszuli.- Tak, proszę pana, wiem, kto tam mieszka.- A więc proszę ze mną.Składam mu właśnie wizytę.- Ależ, młody człowieku, nie sądzę.- Dalej - nalegał młodzieniec.Przysunął się tak blisko, że John czuł smród jego oddechu.Był to paskudny zapach, jakby przepicia lub czosnku.- Pana przyjaciel nie poczuje się urażony, gdy złoży mu pan wizytę, prawda?- Jest dość wcześnie - protestował John, gdy młodzie­niec niemal popychał go po ścieżce.- Już prawie siódma trzydzieści.To nie jest wcześnie.A poza tym niektórzy lubią być budzeni przez przyjaciół, prawda?John nie wiedział, co powiedzieć.Stal bezradnie, gdy młody człowiek otwierał drugim śrubokrętem drzwi, a na­stępnie kopnięciem zrywał łańcuch.- I proszę, stary Kasyx musiał nas oczekiwać - uśmiech­nął się młodzieniec.- Stary kto? - zmarszczył się John.- Musiał się pan pomylić.Tu mieszka Henry Watkins.Jest profesorem filozofii i pracuje na Uniwersytecie w San Diego.Młodzieniec gwizdnął z rozbawienia.- Henry Watkins! Jakie to romantyczne imię, prawda? Cóż, może dla pana to jest Henry Watkins, ale dla mnie to Kasyx, a cały jego dom śmierdzi Kasyxem!- Nie ma pan zamiaru niczego ukraść, prawda? - spy­tał John.Oczy młodzieńca rozjarzyły się jeszcze bardziej intensyw­ną żółcią.- Nie sądzę, by było tu coś wartego kradzieży.Parę książek, trochę pamiątkowych fotografii, kilka butelek alkoholu.Piecyk mikrofalowy.Nie, nie sądzę, bym chciał stąd cokolwiek ukraść.Skinął na Johna, by ten poszedł za nim do salonu, a potem przez korytarz prowadzący do sypialni.John zrobił to z wahaniem, jeszcze ostrożniej zajrzał tam, dostrzegając śpiącego Henry'ego.- Nie wiem, czego pan tu szuka - powiedział, nadając swojemu głosowi nieco szorstkości.- Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli wyjdzie pan stąd zaraz, zanim wpędzi się pan w jakieś kłopoty.Młodzieniec znów zagwizdał.- Kłopoty? Pan żartuje.Tylko jedna osoba jest tutaj naprawdę w opałach, sam Kasyx.Śpi, jak pan widzi, a jego umysł jest gdzieś daleko i śni.Lecz przypuśćmy, że byłby w stanie wrócić i nie znalazłby wtedy swego ciała.- Czy jest pan może jego studentem? - spytał John.- Nie rozumiem nic z tego, co pan mówi, i brzmi to dla mnie jak zupełne nonsensy.I na dodatek niebezpieczne nonsensy.Na pana miejscu, młody człowieku, wyszedłbym stąd jak najszybciej, bowiem jeśli pan tego nie zrobi, to wezwę policję.A wówczas będzie pan musiał wyjść!Młodzieniec bez słowa wyjął z kieszeni chirurgiczny skalpel i przyłożył go końcem ostrza do twarzy Johna.Ten spojrzał na niego z lękiem, a młodzieniec powiedział:- Czy zastanawiał się pan kiedykolwiek, jak to jest być jednym z tych nieszczęśliwych, ciężko okaleczonych ludzi? Jednym z tych nieszczęśników, którzy nie mogą pokazać się publicznie, nie wywołując u innych wstrętu? Na przykład brak nosa albo przerażająca szczelina w górnej wardze.A może policzek? W końcu to tylko chrząstka.John zezował na ostrze skalpela.- Dobrze - odezwał się niemal niesłyszalnie.- Nie wezwę policji, jeśli robi to panu jakąś różnicę.- Jest pan naprawdę inteligentnym człowiekiem uśmiechnął się młodzieniec.- A teraz proszę do sypialni, gdzie zobaczymy, jak można się zabawić z pańskim przyjacie­lem Henrym Watkinsem.Kimś, kogo ja nazywam Kasyx.- Nie zamierza go pan zranić? - spytał z lękiem John.- Och, nie - odpowiedział młodzieniec.- Nie zamie­rzam go zranić.Nie mogę przecież zranić kogoś, kogo tu nie ma, prawda? A Henry Watkins jest teraz zupełnie gdzie indziej.Tutaj pozostało tylko jego ciało.Jego osobowość znajduje się bardzo daleko, dalej niż potrafi pan sobie, mój drogi przyjacielu, nawet wyobrazić.- Błagam pana, młody człowieku - powiedział John bezradnie.- Proszę go nie ranić.Proszę.To mój stary przyjaciel i bardzo dobry człowiek.- Dobry, owszem, według waszych norm - zgodził się młodzieniec.- Według mnie jednak to zaraza najgorsza 7.możliwych.Jest wścibski, nadęty i świętoszkowaty.Już samą swą hipokryzją zasłużył na śmierć [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl