[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Musimy to jakoś zabić.Słuchajcie, mam pomysł - rzekł Lloyd.- Gdybyś mógł wyciągnąć ich z tego laboratorium choćby na minutę - twoja żonę, gliniarzy, wszystkich, to może skoczyłbym na dół z balkonu i przyładował temu czymś ciężkim w łeb?A może je podpalić? zaproponował Gil.- Widzia­łem tu palniki Bunsena i butle ze spirytusem metylowym.Moglibyśmy zrobić to tak, żeby wyglądało na wypadek.Henry podszedł do okienek w wahadłowych drzwiach i przechylił głowę, by dojrzeć, co dzieje się na dole.- To może być nawet dobry pomysł, Gil.Na samym stole sekcyjnym stoją dwie butle z czystym alkoholem.Wystarczy przewrócić jedną z nich i podpalić.Może nie uwierzą, że zrobiliśmy to niechcący, ale nie będą mogli tego udowodnić.Odwrócił się.- Chociaż nie będzie to tak szybkie i skuteczne jak broń - dodał.Gil pochylił głowę.- No, cóż.Zapewne nie zrobiłem najmądrzej w ogóle ją zabierając.Wiem, że to był mój pomysł, ale gdyby ojciec dowiedział się o tym, że ją sobie pożyczyłem, mógłby mi już nie zaufać w żadnej sprawie.Szczególnie, gdybym zastrzelił z niej kogoś lub coś.- Rozumiem - przytaknął Henry.- Sprawdźmy, czy to się pali.Pięć minut później Henry pukał do drzwi laboratorium.- Andrea! - rozdarł się.- Andrea, jesteś tam? Andrea!Drzwi otworzyły się natychmiast i stanął w nich Salvador Ortega.- Profesorze Watkins, co pan tu robi? Budynek został już zamknięty na noc.Henry pociągnął go za rękaw.- Muszę zobaczyć się z Andreą, muszę ją ostrzec.- Spokojnie, Henry.Nie ma co panikować.Henry złapał Salvadora za klapy, wbijając dzikie spoj­rzenie w jego twarz.- Posłuchaj mnie, Salvador.Musisz mnie wysłuchać! Andrea umrze! Andrea umrze, czy mnie rozumiesz? Nie wolno wam pozwolić, by choć jeden raz dotknęła tej istoty.Ona ją zabije!- Kto to? - zawołała Andrea.- Ty, Henry?- Ach, Andrea - bełkotał Henry.- Andrea! Andrea! Zawsze cię kochałem, czy o tym nie wiesz? Nie wolno ci więcej dotykać tego czegoś! Musisz uciekać, musisz się ratować! Kochałem cię, gdy byliśmy małżeństwem, Andrea, i kocham cię nadal!- Jesteś pijany - wycedziła zimno Andrea.- Nie! Jestem trzeźwy! Trzeźwy jak świnia! Powąchaj mój oddech! No dalej, powąchaj! Powąchaj! Chaaa! Czujesz? Chaaa! Nic, nic prócz czosnku z dwóch kanapek.Andrea z Salvadcrem wyszli na korytarz.- Słuchaj, Henry - powiedziała.- Nie obchodzi mnie, czy piłeś, czy nie.Jestem naprawdę bardzo zajęta i mam jeszcze do przeprowadzenia cztery testy skóry, nim pójdę do domu.Czy byłbyś zatem tak uprzejmy wrócić do siebie i ukoić swe zmysły jakąś brandy, destylatem ziarna czy w czym tam obecnie gustujesz?Henry złapał laboratoryjny fartuch Andrei i zacisnął materiał w dłoniach.- Kocham cię, Andrea! Czy nie powtarzałem ci tego przy każdej okazji? Nie wolno ci więcej zbliżać się do tego, obiecaj mi! Obiecaj!Salvador otworzył drzwi laboratorium.- Czy moglibyście wyprowadzić tego dżentelmena z bu­dynku? Sądzę, że jest nieco przemęczony, nie wspominając o skutkach długotrwałego picia.Mundurowy wyszedł z laboratorium, z kciukami za­tkniętymi za skórzany pas, uśmiechając się krzywo.- Tak jest, poruczniku - odpowiedział Salvadorowi, potem zwrócił się do Henry'ego:- Dalej, kolego, wygląda na to, że twój pobyt tutaj się przeciąga.Henry spojrzał na niego.- Kolego? Nie jestem dla ciebie kolegą, ty pało w mun­durze! Słyszysz, Salvador? Ten policjant twierdzi, że jesteś­my kumplami.Czy wiesz, że to poważne naruszenie prawa? Zwracanie się do członka społeczeństwa w nadmiernie poufały sposób w próbie wymuszenia na nim zgody na zrezygnowanie z przysługujących mu zgodnie z Konsty­tucją praw!Salvador otoczył Henry'ego ramieniem.- Spokojnie, Henry.Nie wiem.co ma oznaczać twoje zachowanie, ale czas już stąd iść.Nie zmuszaj mnie, żebym cię zamknął.Nie wyglądałoby to dobrze w gazetach: „Sław­ny profesor filozofii w mamrze”.Henry przycisnął melodramatycznym gestem dłoń do serca.Odrzucił głowę do tyłu i przewrócił oczami.- Aaaach! - krzyknął.- Aaaach!- Co ci jest, Henry? - spytała Andrea zaniepokojonym głosem.- Henry!Upadł na kolana, przesuwając się przy tym parę kroków po korytarzu.Gdy wrócił do punktu wyjścia, ujrzał poma­rańczowe płomienie pełgające w laboratorium i wiedział, że ich mała dywersja zadziałała.Lloyd zdołał zeskoczyć z bal­konu dla publiczności i oblać stworzenie alkoholem.- Henry.- Zanim Andrea zdołała powiedzieć coś więcej, rozległ się rozdzierający uszy skrzek.Obróciła się na pięcie, pociągając Salvadora, a mundurowy niezwłocznie otworzył drzwi laboratorium.- O Boże! - krzyknęła.- O Boże, to biedactwo płonie! Wpadli do laboratorium.Ku przerażeniu Henry'ego, diablę siedziało na stole sekcyjnym, pomimo iż płomienie buchały zeń jak z pełnego ofiarnych intencji buddyjskiego mnicha.Jego skośne oczy gorzały karmazynowo, a dwa rzędy zębów wyglądały z wykrzywionej w cierpieniu paszczy.Machał ramionami, podsycając jeszcze huczące płomienie.Henry zerknął na balkon, lecz Gil i Lloyd zdołali już zniknąć.- Gaśnica, jak rany! - ryknął Salvador.Zdarł z siebie marynarkę i jak matador zbliżył się do płonącej istoty, usiłując wyminąć jej krążące jak skrzydła wiatraka ręce.Istota krzyczała nieustannie.W każdym okrzyku Henry słyszał zew piekieł, furię ognia, cierpienie agonii [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl