[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Chciała uchylić się od wynikających z tego implikacji, uniknąć szkód, jakie - o czym dobrze wiedzieliśmy - kiedyś nam one wyrządzą.Ale uciec od tego nie byliśmy w stanie; zrozumiałem to już wtedy.- Nie możemy sprzedać fortepianu.Spojrzała na mnie zdziwiona, że w ogóle się od­zywam.- Kupiłem go na wyprzedaży.- Dotknąłem kla­wiatury i wcisnąłem klawisz z prawej strony.Rozległ się wysoki dźwięk, jak kląskanie ptaszka.- Nie przy­jmą go z powrotem.Wzruszyła ramionami.- Zawsze można dać ogłoszenie w gazecie - zasu­gerowała.Zamknąłem oczy i powiedziałem:- Nie kupiłem tego domu.- Gdy je otworzyłem, patrzyła na mnie skonsternowana.- To była lipna licytacja.Nabili mnie w butelkę.Ukradli pieniądze.- O czym.- wyjąkała - o czym ty mówisz?- Orżnęli mnie, zrealizowali czek.Dom na Florydzie nie istnieje.Pokręciła głową, otworzyła usta, zamknęła je, po czym znowu otworzyła.W końcu spytała:- Jak to możliwe?Poprawiłem buty na kolanach, ustawiając je rów­niutko.Krew zdążyła już wyschnąć i trochę zesztywniały.- Nie wiem.- Zameldowałeś o tym policji?Uśmiechnąłem się.- Daj spokój.- Dałeś się tak po prostu ograbić?Zrobiłem nieokreślony gest ręką.- Ze wszystkich oszczędności?- Tak - odrzekłem - ze wszystkich.Dotknęła czoła wierzchem dłoni.Wciąż trzymała paczkę pieniędzy.- Utknęliśmy tu na zawsze, prawda? - szepnęła.- Już nigdy nie wyjedziemy.Pokręciłem głową.- Mamy pracę.Zaczniemy oszczędzać.Próbowałem Sarę pocieszyć, ale już wówczas pojąłem wagę jej słów.Jednego dnia z milionerów staliśmy się żebrakami.Na koncie zostało nam tysiąc osiemset siedemdziesiąt osiem dolarów, czyli nic.Wiedziałem, że lada chwila będziemy musieli naruszyć i tę resztkę: potrzebowaliśmy pieniędzy na spłatę miesięcznych rat za dom i samochód, na uregulowanie rachunków za telefon, za prąd, wodę i gaz.Będziemy musieli wykupić karty kredytowe, będziemy musieli kupować jedzenie i ubranie.Od tej chwili życie stanie się walką o byt, nieustannym bojem o związanie końca z końcem.Całe dorosłe życie przysięgałem sobie, że nie będziemy ludźmi, jakimi od tego momentu mieliśmy być: bieda­kami, jak moi rodzice.Wiedziałem też, że Fort Ottowa na zawsze pozosta­nie naszym domem; nim zaoszczędzimy pieniądze na wyjazd, trzeba będzie zatroszczyć się o wykształcenie Amandy, o nowy samochód, o emeryturę.Tak, po­mrzemy tu i do końca życia nie oczyścimy domu ze śladów naszych zbrodni.Salonik, sypialnie, kuchnia - pułapki straszliwych wspomnień - będą na nas wiecznie czyhać i wiecznie nas oskarżać.Podłoga pod łóżkiem na zawsze pozostanie miejscem, gdzie ukry­liśmy płócienną torbę z czterema milionami dola­rów, pokój gościnny - miejscem, gdzie Jakub spędził ostatnią noc swego życia, kuchnia - miejscem, gdzie upychaliśmy pieniądze do dziecięcego nosidełka, fortepian - miejscem pijanego obrządku miłosnego, któ­rym chcieliśmy ochrzcić świetlaną przyszłość.Sara nie miała racji - nie wracaliśmy do punktu wyjścia.Straciliśmy wszystko, ze wszystkiego sami zrezygnowaliśmy i to już wtedy, pierwszego dnia, z cze­go zupełnie nie zdawaliśmy sobie sprawy.I bez względu na to, jak długo dane nam będzie żyć, już nigdy tego nie odzyskamy.Wyciągnęła do mnie rękę, w której ściskała paczkę pieniędzy.- Mamy to - powiedziała.- To tylko plik bezwartościowych papierków, Saro.- To nasze pieniądze.- Musimy je spalić.- Spalić? - spytała zaskoczona.Opuściła rękę i poprawiła niedźwiedzią skórę na ramionach.- Nie możemy ich spalić.Większość banknotów jest dobra.- Butów też muszę się pozbyć.- Podniosłem je do światła i obróciłem w powietrzu.- Tylko jak?- Nie pozwolę spalić pieniędzy, Hank.- I tej butelki szampana, i portfela, i zegarka, i klu­czy.Chyba mnie nie słuchała.- Możemy uciec - mówiła.- Możemy podróżować i wydawać pieniądze w drodze.Możemy wyjechać do Ameryki Południowej, do Australii, gdzieś daleko stąd.Możemy żyć jak banici, jak Bonnie i Clyde.- Urwała i potoczyła wzrokiem po rozłożonych przed kominkiem pieniądzach.Lśniły w blasku płomieni.- Przecież niektóre są dobre - szepnęła.- I jeszcze torebki - dodałem.- No i futra.- Może kiedy odczekamy kilka lat, zapomną o tych numerach.Moglibyśmy przetrzymać pieniądze aż do starości.- Co zrobić z futrem? Jak się go pozbyć?Drgnęła, przeszyła mnie wzrokiem.- Z futrem?Miałem zawroty głowy.Od rana nic nie jadłem.Byłem tak bardzo zmęczony i głodny, że bolało mnie całe ciało.Wymacałem opuchnięte żebro, próbując zbadać, czy nie jest złamane.- Skąd wziąłeś futro?- Miała je pewna staruszka.Zaskoczyła mnie w sklepie.- O mój Boże, o Boże, Hank.- Byłem bez kominiarki.Nie chciałem jej wpuścić, ale się uparła.Na górze, dokładnie nad naszymi głowami, zapłakało dziecko.Patrzyłem w ogień.Nie potrafiłem się skupić, nie umiałem wyłowić z chaosu ani jednej konkretnej myśli.Umysł odmawiał posłuszeństwa, niczym okręt z ze­rwaną kotwicą; nie mogłem na nim polegać.Nie wia­domo dlaczego zacząłem myśleć o pilocie awionetki w parku Andersa, o bracie Vernona, i przypomniałem sobie ten nagły i niewytłumaczalny impuls, który na­kazywał mi dotknąć trupa.Później wróciłem myślą do sklepu, do chwili, gdy tuż przed wyjściem zacierałem szmatą ślady moich butów: rozsmarowywałem krew, a ona, stopniowo tracąc czarny odcień, robiła się coraz czerwieńsza, by w końcu poróżowieć.Potem stanął mi przed oczyma obraz Jakuba w jaskrawoczerwonej kur­tce, Jakuba z rozkrwawionym nosem, Jakuba płaczą­cego nad ciałem Dwighta Pedersona.A gdy obraz się rozpłynął, przeszedł mnie złowróżbny dreszcz.Zro­zumiałem, że długi finansowe, które przyjdzie nam zaciągnąć, to jeszcze nie wszystko.Pojąłem, że będę musiał rozliczyć się z samym sobą, że będę musiał racjonalnie wytłumaczyć sobie sprawy, przy których strata czterech milionów dolarów jest kwestią bez znaczenia.W głowie zaświtała mi nie proszona myśl: nic nam nie zostało.Nic nam nie zostało.- O mój Boże - powtórzyła szeptem Sara.Postawiłem buty na fortepianowym taborecie, wsta­łem, ostrożnie obszedłem rozłożone pieniądze i staną­łem przy kominku.Sara śledziła mnie wzrokiem.- Hank?Zdjąłem druciany ekran ochronny i szybkim ruchem rzuciłem w ogień papierową torbę z utargiem brodatego kasjera.- Zatrzymajmy je - prosiła Sara.- Zobaczymy, co się będzie działo.Torba buchnęła jasnym płomieniem, skurczyła się, zwinęła jak zaciśnięta pięść i zaczęły wypadać z niej monety.Brzdęk-brzdęk-brzdęk - jedna po drugiej spadały z cichym brzękiem na cementowe dno palenis­ka.Osmolona dwudziestopięciocentówka wytoczyła się leniwie na podłogę.Kopnąłem ją i wpadła w popiół.- Hank, nie pozwolę ich spalić.Amanda płakała coraz głośniej, coraz głośniej krzy­czała.Krzyk niósł się echem po całym korytarzu.Ani Sara, ani ja nie zwracaliśmy na to uwagi [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl