Pokrewne
- Strona Główna
- Paul Williams Mahayana Buddhism The Doctrinal Foundations, 2008
- (eBook) James, William The Principles of Psychology Vol. I
- Williams Tad Smoczy tron (SCAN dal 952)
- Mlodzi dwardzisci PRZYBOROWSKI
- Johann Wolfgang Goethe Powinowactwa z wybory
- Alex Joe Pieklo jest we mnie (2)
- Spis szlachty Krolestwa Polskiego
- Martin George R.R Gra o tron (SCAN dal 908)
- (ebook pdf) Teach Yourself SQL in 21 Days
- Sheckley Robert Zbior opowiadan
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- aniadka.keep
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kiedy jest już po wszystkim, przenosimy psy do ciężarówki.Pakujemy je ciasno, ale i tak trzeba rzucić kilka na podłogę w szoferce, koło Joe'ego.Kiedy wreszcie kończymy ładowanie, jest wpół do czwartej.Joe rusza za miasto wzdłuż Secane.I tak nic nam nie powie, póki mu się nie zechce, więc nie zadajemy pytań.Przypuszczamy, że znalazł jakiś inny piec albo chce zrzucić psy na wysypisko.W miarę jak oddalamy się od domów, zaczyna nas dochodzić najobrzydliwszy smród, jaki można sobie wyobrazić.Nie do opisania.Wjeżdżamy na wąską polną drogę i Joe hamuje na otwartym placu przed stajnią.Widzimy nędzne chabety poprzywiązywane do ścian zabudowań.Dookoła roi się od wielkich niebieskich much.Koło koni zawsze kręcą się muchy, ale nie takie, i ten zapach też jest jakiś dziwny.To nie jest zapach konia.A jednak to konie.Konie, które tnie się tutaj na kawałki.Jesteśmy w rzeźni, gdzie się ubija stare szkapy.Patrzę na Ptaśka, jest całkiem zielony.Joe wyskakuje z szoferki i wygląda na to, że wszystkich tu zna.Joe wszędzie wszystkich zna.Tak pewnie jest, gdy się pracuje w policji.Może też kupuje tutaj mięso dla swoich psów.Schodzimy na ziemię i momentalnie opadają nas muchy.Jest gorąco, muchy spijają nasz pot, a potem zaczynają się dobierać do krwi.Są ogromne, mają niebieskofioletowe korpusy i ciemnoczerwone łebki.Nie ma jak się opędzić od tego cholerstwa: lezą nam do nosów, do oczu, do uszu.Joe wraca i każe nam wsiadać z powrotem do ciężarówki.Objeżdża od tyłu rząd długich baraków.W środku widzimy mężczyzn upapranych po uszy krwią, którzy rąbią wielkie kawały koniny.Za barakami stoi coś, co przypomina gigantyczną maszynkę do mięsa, napędzaną motorem na ropę.Joe wyskakuje, podchodzi do maszyny i szarpie linkę, tak jak się zapala motorówkę albo kosiarkę.Maszyna zaczyna się krztusić, wolno, potem szybciej, jak gruźlik z jednym płucem.Wyrzuca z siebie chmury niebieskiego dymu.Joe włącza bieg i rozlega się potworny rumor.Dziurkami w dnie maszyny zaczynają wyłazić kawałki zmielonego mięsa.Na czubku maszyny jest wielka lejowata dziura, do której z łatwością zmieściłby się trup człowieka.Joe każe nam poznosić psy z ciężarówki.Wleczemy je w pobliże maszyny i po jednym wrzucamy w lej.A ten się dalej śmieje! Bierze psa na odległość wyciągniętego ramienia, żeby się nie upaprać krwią, gównem i śliną i jakby nigdy nic wrzuca go w otwór.Robi to w mundurowej koszuli, z odznaką policjanta i w regulaminowych spodniach.Pas z pistoletem ma zapięty na biodrach, ale czapkę zdjął.Stoi w blasku słońca, wrzuca psy, sztuka po sztuce, w maszynę do mielenia.Dołem wychodzą cienkie strużki psiego mięsa zmieszanego z sierścią.Kursujemy z Ptaśkiem do budy i z powrotem znosząc psy, udajemy prawdziwych mężczyzn i staramy się nie porzygać.Ten smród, te muchy, a teraz jeszcze mielenie psów — ciężko zapracowujemy sobie na dolara za godzinę.Joe kiwa na nas, żebyśmy mu pomogli ładować psy; odsuwa się od maszyny i zaciera ręce.Bierzemy się do roboty.Najlepiej jest spuszczać je w dół za ogon.Ten potworny odgłos miażdżonych kości.Jakoś nam się udaje.Obaj z Ptaśkiem z radością wracamy do szoferki.Joe rozmawia jeszcze z jakimiś facetami.Nigdy nie zostaniemy prawdziwymi mężczyznami.Siedzenia są obciągnięte plastykiem, nagrzały się.Ptasiek mówi, że jakby nam się udało do tego przywyknąć, to już nie będzie takiej rzeczy, do której nie moglibyśmy się przyzwyczaić.Bo najpierw ja powiedziałem, że jakoś się do tego przyzwyczaimy.Nasze żołądki zaczynają pomału zachowywać się normalnie, kiedy przychodzi Joe z zaproszeniem do baraku, żebyśmy sobie zobaczyli, jak to się wszystko odbywa.Patrzy na nas i wybucha śmiechem.Wtacza się do szoferki, my wdrapujemy się na tył; odjeżdżamy.Po południu, kiedy czyścimy budę, pytam Joe'ego, co oni robią z tym całym zmielonym mięsem.Joe odpowiada, że robią z niego jedzenie dla psów.6Dni mijają; próbujemy z Ptasią wszystkich sposobów.Godzinami siedzę z miseczką przysmaku.Póki trzymam się blisko, Alfonso podlatuje pod tylną ścianę klatki ze skrzydłami na sztorc i dziobem rozwartym na postrach.Gdy tylko się odsunę, podfruwa do miseczki i zjada.Aż trudno uwierzyć, że należy do tego samego gatunku, co Ptasia.Ptasia jest nim coraz bardziej zafascynowana, ale on nadal traktuje nas oboje jak wrogów.Ptasia siada na szczycie jego klatki, przygląda mu się, wydaje kwiipy, piipy, tryle — wszystko, co tylko potrafi wymyślić.Jedyną odpowiedzią Alfonsa bywa gwałtowny szus, kiedy dochodzi do wniosku, że Ptasia nie poświęca mu dostatecznie wiele uwagi.Myślę, że może, jakby go tak jeden dzień przegłodzić, a potem podać pokarm, zrobiłby się bardziej chętny do współpracy.Gdzie tam: jest jeszcze bardziej złośliwy niż zwykle.Robię mu dwa dni głodówki.I nic.Głodzić kanarka przez trzy dni z rzędu po prostu nie wolno.Podtykam mu smakołyki — kawałek jabłka, natkę od selera, liść mlecza — wszystko na nic.Owszem, zje, ale dopiero jak usunę się na przyzwoitą odległość.Jedząc, przez cały czas ma mnie na oku, jakby się spodziewał, że zaraz skoczę i zacznę mu wyrywać to, co dałem.Szalony ptak, nie ma co.Nadchodzi dzień świętego Walentego.W tym dniu tradycyjnie zaczyna się parzenie ptaków, jeśli mają się rozmnażać, ale Alfonso jest paskudny jak zawsze i trzyma się od nas z daleka.I Ptasia, i Alfonso dostają ode mnie tego dnia po dużym liściu mlecza.Podobno powinni się po tym oboje rwać do rozmnażania.Tak mi mówił pan Lincoln.Powiedział jeszcze, że po francusku ta roślina nazywa się “lwi ząb".Lubię wiedzieć takie rzeczy.Pan Lincoln mówił, żebym sam przypadkiem nie jadł liści albo kwiatów, bo zacznie mnie strasznie męczyć i mogę nawet zmoczyć łóżko.Bo Francuzi nazywają też tę roślinę “pissenlit", co znaczy “siusia w łóżko".Pan Lincoln użył słowa “moczy się".On chyba najwięcej wie ze wszystkich ludzi, których znam.Tak strasznie bym chciał wypuścić Alfonsa z klatki i popatrzeć, jak fruwa.Przychodzi takie popołudnie, że już nie wytrzymuję.Otwieram drzwiczki jego klatki i wycofuję się w swój kąt awiarium.Alfonso szybko orientuje się, że drzwi są otwarte.Nie mija pięć sekund, a już siedzi na progu i rozgląda się dookoła.Jest diabelnie podejrzliwy: najpierw sprawdza, gdzie ja siedzę.Na wszelki wypadek trzymam Ptasię w dłoni.Alfonso postanawia wreszcie zaryzykować i rzuca się jak strzała w stronę najwyższej żerdzi.Czyści dziób na całej długości poprzeczki, żeby pokazać, że to jego teren, a może też, żeby zabić zapach Ptasi.Patrzy na mnie z wysoka.To spojrzenie, podana do przodu głowa, chudy korpus i długie nogi sprawiają, że przez chwilę robi mi się niewyraźnie.Wtedy Alfonso wykonuje swoje słynne pikowanie ze złożonymi skrzydłami, prosto do naczynia z pokarmem i miseczki z wodą [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl agnieszka90.opx.pl
.Kiedy jest już po wszystkim, przenosimy psy do ciężarówki.Pakujemy je ciasno, ale i tak trzeba rzucić kilka na podłogę w szoferce, koło Joe'ego.Kiedy wreszcie kończymy ładowanie, jest wpół do czwartej.Joe rusza za miasto wzdłuż Secane.I tak nic nam nie powie, póki mu się nie zechce, więc nie zadajemy pytań.Przypuszczamy, że znalazł jakiś inny piec albo chce zrzucić psy na wysypisko.W miarę jak oddalamy się od domów, zaczyna nas dochodzić najobrzydliwszy smród, jaki można sobie wyobrazić.Nie do opisania.Wjeżdżamy na wąską polną drogę i Joe hamuje na otwartym placu przed stajnią.Widzimy nędzne chabety poprzywiązywane do ścian zabudowań.Dookoła roi się od wielkich niebieskich much.Koło koni zawsze kręcą się muchy, ale nie takie, i ten zapach też jest jakiś dziwny.To nie jest zapach konia.A jednak to konie.Konie, które tnie się tutaj na kawałki.Jesteśmy w rzeźni, gdzie się ubija stare szkapy.Patrzę na Ptaśka, jest całkiem zielony.Joe wyskakuje z szoferki i wygląda na to, że wszystkich tu zna.Joe wszędzie wszystkich zna.Tak pewnie jest, gdy się pracuje w policji.Może też kupuje tutaj mięso dla swoich psów.Schodzimy na ziemię i momentalnie opadają nas muchy.Jest gorąco, muchy spijają nasz pot, a potem zaczynają się dobierać do krwi.Są ogromne, mają niebieskofioletowe korpusy i ciemnoczerwone łebki.Nie ma jak się opędzić od tego cholerstwa: lezą nam do nosów, do oczu, do uszu.Joe wraca i każe nam wsiadać z powrotem do ciężarówki.Objeżdża od tyłu rząd długich baraków.W środku widzimy mężczyzn upapranych po uszy krwią, którzy rąbią wielkie kawały koniny.Za barakami stoi coś, co przypomina gigantyczną maszynkę do mięsa, napędzaną motorem na ropę.Joe wyskakuje, podchodzi do maszyny i szarpie linkę, tak jak się zapala motorówkę albo kosiarkę.Maszyna zaczyna się krztusić, wolno, potem szybciej, jak gruźlik z jednym płucem.Wyrzuca z siebie chmury niebieskiego dymu.Joe włącza bieg i rozlega się potworny rumor.Dziurkami w dnie maszyny zaczynają wyłazić kawałki zmielonego mięsa.Na czubku maszyny jest wielka lejowata dziura, do której z łatwością zmieściłby się trup człowieka.Joe każe nam poznosić psy z ciężarówki.Wleczemy je w pobliże maszyny i po jednym wrzucamy w lej.A ten się dalej śmieje! Bierze psa na odległość wyciągniętego ramienia, żeby się nie upaprać krwią, gównem i śliną i jakby nigdy nic wrzuca go w otwór.Robi to w mundurowej koszuli, z odznaką policjanta i w regulaminowych spodniach.Pas z pistoletem ma zapięty na biodrach, ale czapkę zdjął.Stoi w blasku słońca, wrzuca psy, sztuka po sztuce, w maszynę do mielenia.Dołem wychodzą cienkie strużki psiego mięsa zmieszanego z sierścią.Kursujemy z Ptaśkiem do budy i z powrotem znosząc psy, udajemy prawdziwych mężczyzn i staramy się nie porzygać.Ten smród, te muchy, a teraz jeszcze mielenie psów — ciężko zapracowujemy sobie na dolara za godzinę.Joe kiwa na nas, żebyśmy mu pomogli ładować psy; odsuwa się od maszyny i zaciera ręce.Bierzemy się do roboty.Najlepiej jest spuszczać je w dół za ogon.Ten potworny odgłos miażdżonych kości.Jakoś nam się udaje.Obaj z Ptaśkiem z radością wracamy do szoferki.Joe rozmawia jeszcze z jakimiś facetami.Nigdy nie zostaniemy prawdziwymi mężczyznami.Siedzenia są obciągnięte plastykiem, nagrzały się.Ptasiek mówi, że jakby nam się udało do tego przywyknąć, to już nie będzie takiej rzeczy, do której nie moglibyśmy się przyzwyczaić.Bo najpierw ja powiedziałem, że jakoś się do tego przyzwyczaimy.Nasze żołądki zaczynają pomału zachowywać się normalnie, kiedy przychodzi Joe z zaproszeniem do baraku, żebyśmy sobie zobaczyli, jak to się wszystko odbywa.Patrzy na nas i wybucha śmiechem.Wtacza się do szoferki, my wdrapujemy się na tył; odjeżdżamy.Po południu, kiedy czyścimy budę, pytam Joe'ego, co oni robią z tym całym zmielonym mięsem.Joe odpowiada, że robią z niego jedzenie dla psów.6Dni mijają; próbujemy z Ptasią wszystkich sposobów.Godzinami siedzę z miseczką przysmaku.Póki trzymam się blisko, Alfonso podlatuje pod tylną ścianę klatki ze skrzydłami na sztorc i dziobem rozwartym na postrach.Gdy tylko się odsunę, podfruwa do miseczki i zjada.Aż trudno uwierzyć, że należy do tego samego gatunku, co Ptasia.Ptasia jest nim coraz bardziej zafascynowana, ale on nadal traktuje nas oboje jak wrogów.Ptasia siada na szczycie jego klatki, przygląda mu się, wydaje kwiipy, piipy, tryle — wszystko, co tylko potrafi wymyślić.Jedyną odpowiedzią Alfonsa bywa gwałtowny szus, kiedy dochodzi do wniosku, że Ptasia nie poświęca mu dostatecznie wiele uwagi.Myślę, że może, jakby go tak jeden dzień przegłodzić, a potem podać pokarm, zrobiłby się bardziej chętny do współpracy.Gdzie tam: jest jeszcze bardziej złośliwy niż zwykle.Robię mu dwa dni głodówki.I nic.Głodzić kanarka przez trzy dni z rzędu po prostu nie wolno.Podtykam mu smakołyki — kawałek jabłka, natkę od selera, liść mlecza — wszystko na nic.Owszem, zje, ale dopiero jak usunę się na przyzwoitą odległość.Jedząc, przez cały czas ma mnie na oku, jakby się spodziewał, że zaraz skoczę i zacznę mu wyrywać to, co dałem.Szalony ptak, nie ma co.Nadchodzi dzień świętego Walentego.W tym dniu tradycyjnie zaczyna się parzenie ptaków, jeśli mają się rozmnażać, ale Alfonso jest paskudny jak zawsze i trzyma się od nas z daleka.I Ptasia, i Alfonso dostają ode mnie tego dnia po dużym liściu mlecza.Podobno powinni się po tym oboje rwać do rozmnażania.Tak mi mówił pan Lincoln.Powiedział jeszcze, że po francusku ta roślina nazywa się “lwi ząb".Lubię wiedzieć takie rzeczy.Pan Lincoln mówił, żebym sam przypadkiem nie jadł liści albo kwiatów, bo zacznie mnie strasznie męczyć i mogę nawet zmoczyć łóżko.Bo Francuzi nazywają też tę roślinę “pissenlit", co znaczy “siusia w łóżko".Pan Lincoln użył słowa “moczy się".On chyba najwięcej wie ze wszystkich ludzi, których znam.Tak strasznie bym chciał wypuścić Alfonsa z klatki i popatrzeć, jak fruwa.Przychodzi takie popołudnie, że już nie wytrzymuję.Otwieram drzwiczki jego klatki i wycofuję się w swój kąt awiarium.Alfonso szybko orientuje się, że drzwi są otwarte.Nie mija pięć sekund, a już siedzi na progu i rozgląda się dookoła.Jest diabelnie podejrzliwy: najpierw sprawdza, gdzie ja siedzę.Na wszelki wypadek trzymam Ptasię w dłoni.Alfonso postanawia wreszcie zaryzykować i rzuca się jak strzała w stronę najwyższej żerdzi.Czyści dziób na całej długości poprzeczki, żeby pokazać, że to jego teren, a może też, żeby zabić zapach Ptasi.Patrzy na mnie z wysoka.To spojrzenie, podana do przodu głowa, chudy korpus i długie nogi sprawiają, że przez chwilę robi mi się niewyraźnie.Wtedy Alfonso wykonuje swoje słynne pikowanie ze złożonymi skrzydłami, prosto do naczynia z pokarmem i miseczki z wodą [ Pobierz całość w formacie PDF ]