[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale że zaraz po owym nie-fortunnym strzale Wiertelewicza zrobił się alarm w obu obozach, że z obu stron powysyłanopatrole, które spotykając się ze sobą toczyły nieustanne utarczki i powoli na całej linii za-grzmiały działa, więc ks.Józef nie miał czasu zająć się więzniami; dosiadł konia i popędziłwzdłuż okopów, by wszędzie przygotować obronę, bo powszechnie w tym dniu spodziewanosię szturmu Prusaków.Siedzieli więc wszyscy trzej na odwachu w szańcu marymonckim, w starej, na wpół zwa-lonej chałupie i rozmyśliwali o swej nocnej imprezie.Oficer dowodzący strażą na odwachupoczął ich wypytywać o szczegóły, a gdy mu opowiedzieli wszystko i o owej białej marze,roześmiał się głośno i rzekł: Nie bredzcie, nie bredzcie! Dla kurażu za dużo wypiliście gorzałki i troi wam się po gło-wach.Ot, co jest! A teraz pokutować musicie i kto wie, jaki będzie koniec.Wojna jest, a zapotrwożenie wojska krygsrecht i kula.Postrzelają wam we łby jak amen w pacierzu.Wiadomość ta nie na żarty przeraziła Wiertelewicza i Tomka, który smucić się zaczął, żenie zabiwszy ani jednego nawet Niemca marnie zginie.Ale ks.Karolewicz dodał im otuchymówiąc, że zna się osobiście z księciem Józefem i że całą sprawę załagodzi.23 Jakoż koło południa, gdy strzelanina powoli ustawać poczęła, książę Józef zjawił się i wy-słuchawszy księdza Karolewicza uśmiał się szczerze z owego widma i ucieczki trzech bohate-rów, w której franciszkanin zgubił nawet konfederatkę, a zapowiedziawszy im, by nie ważylisię więcej alarmować wojska, kazał ich wypuścić na wolność.Na uwagę franciszkanina, że bądz co bądz należałoby wysłać podjazd dla przetrząśnięcia izbadania owego tajemniczego domu w parowie, jeden z obecnych starszych oficerów odrzekł,że całą tę okolicę zna jak własną kieszeń, że zdeptał ją własnymi nogami przed nadejściemPrusaków we wszystkich kierunkach, ale o żadnym domu tajemniczym nic nie wie.Jestwprawdzie o dobre pół mili od Powązek niewielka kałuża, utworzona przez rzeczkę Drnę,obrośnięta dokoła drzewami, ale domu tam żadnego nie ma; że wszystko to zatem, co ksiądzopowiada, jest wytworem imaginacji, podnieconej zapewne trunkiem.%7łe wreszcie wysyłanieo pół mili od szańców podjazdu w dzień biały i po niedawnych utarczkach, gdy się nieprzyja-ciel ma na baczności, jest to tylko narażać ludzi na śmierć lub niewolę.Książę Józef uznał słuszność tych twierdzeń i zakonnika odprawił z niczym.Wrócił więc ksiądz z dwoma swymi towarzyszami strasznie zgryziony i markotny do szań-ca powązkowskiego, gdzie już wiedziano o wszystkim i nielitościwie zaczęto szydzić z owejwyprawy nocnej, z widma i ucieczki trzech bohaterów.Pan Blum, rozgniewany, że dwaj chłopcy bez jego wiedzy wyruszyli z szańca oraz żeWiertelewicz zgubił karabin, chciał ich obu obić surowo bizunami; ledwie na wstawiennictwoksiędza uwolnił ich od tego, ale za karę kazał obydwom do wieczora kopać rów koło szańca.Kopali więc, pracując ciężko pod palącymi promieniami słońca, znużeni mocno nocną wy-prawą i bezsennością.Ale nie było rady.Przykro im było tylko, że ksiądz, ocaliwszy ich odbagnetów, zakręcił się po szańcu i zniknął.Wieczorem, gdy ich uwolniono od kopania, na-karmiono i pozwolono położyć się wśród dawnego parku na słomie obficie tu zasłanej, Wier-telewicz podsunął się do Tomka i rzekł: I cóż ty, Tomku, na to wszystko? Czy wierzysz temu, żeśmy mary nie widzieli, że nas niegoniła i że tam w parowie nie ma żadnego domu? Oczywiście, że wierzę, bom przecie własnymi oczami na to patrzał, ale co to było, nierozumiem.Tu żołnierze gadali, że tam był za dawnych lat cmentarz, więc może mary chodząpo nim.Czy ja wiem? A to wszyscy inni powiadają, żeśmy byli pijani.Przecież ani kropligorzałki żaden z nas nie miał w ustach! Ja tam w żadne mary ani też duchy nie wierzę  odparł Wiertelewicz. To był człowiek.Ręka dotąd boli tak, żem nawet zle kopał, tak mię ten łotr palnął kijem.Ojojoj! Głównie żalmi karabinu, bo strzelał doskonale.Ale ja mu za to odpłacę! Komu? A temu hultajowi, szpiegowi, co się przebrał za stracha. A to jakim sposobem?Wiertelewicz nie zaraz odpowiedział, ale przysunąwszy się do Tomka, począł mu szeptać: Widzisz, Tomku, wszystko, co ten oficer u księcia gadał, wszystko jest łgarstwem.Ontak zna okolicę, jak ja Paryż.Tam jest dom.Ja dziś umyślnie skoczyłem na szaniec i za dniawyraznie widziałem dach między drzewami.Tego nikt mi nie wybije z głowy, że tam szpieginocami konszachty mają.A choć jest surowy zakaz, by tam nie chodzić, ja jednak pójdę. Bój się Boga, Jacuś, to cię zastrzelą, jak się dowiedzą. Najprzód dowiedzą się o tym, jak im szpiega związanego przyprowadzę, a potem waż-niejszy jest los kraju, niż wszystkie ich zakazy.Mam nadzieję, że i ty Tomek ze mną pój-dziesz? Ha! skoro powiadasz, Jacuś, że to dla dobra kraju, to pójdę.Ale czy my we dwóch co po-radzimy? Może by i ksiądz poszedł?24  Ksiądz zabrał się i wyniósł do Warszawy, gdzież go szukać będę? Zresztą powiadam ci, iwe dwóch damy sobie radę.Ja się teraz inaczej, mądrzej wezmę do rzeczy.Karabinów ani teżżadnej strzelby ze sobą nie wezmiemy, bo strzelać nie można, żeby znowu alarmu nie narobićjak dzisiaj. A więc w cóż się uzbroimy? W kosy i siekiery.Jak ci kosą palnę owego hultaja przebranego za marę, to i hałasu niebędzie i z pewnością szelma ani zipnie więcej [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl