Pokrewne
- Strona Główna
- Robert Dallek Lyndon B. Johnson, Portrait of a President (2004)
- Johnson Ron Doskonaly biznesplan
- Tolkien J R R Drzewo i Lisc oraz Mythopoeia
- Diderot Denis Zakonnica
- Jerome R. Corsi The Late Great U.S.A., The Coming Merger With Mexico and Canada (2007)
- Andre Norton Gryf w chwale
- Chalker Jack L Polnoc przy studni dusz
- Ludlum Robert Przesylka z salonik (SCAN dal 1
- Keyes Marian Czarujący mężczyzna
- Charrette Robert N Wybieraj swych wrogow z rozwaga (3)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- staffik.htw.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- O co chodzi?- Greg - odezwał się Kinney.- Kto tam jest?- To ja.- A niech mnie, Kinney.- Słusznie, to ja.Masz dwieście sześćdziesiąt?- Nie widziałem cię, stary.- Masz moje dwieście sześćdziesiąt?- Teraz wróciłeś na wyspę? Gdzie byłeś?- Chcę moje dwieście sześćdziesiąt.- Cholera, człowieku.Mam telefon, czemu nie zadzwoniłeś?- Napisałem ci, że przypływamy w pierwszym tygodniu czerwca.Awedług ciebie co mamy? Mamy pierwszy tydzień czerwca, a ja chcę mojąforsę.- Cholera, stary, ja ich nie mam.- A ile masz, Greg?- Cholera, stary, trochę mógłbym skołować.- Kłamiesz, kurwa, od początku do końca - powiedział Kinney.Wyciągnął zza pasa niebieską automatyczną czterdziestkę piątkę i wyce-lował w człowieka w oknie.Facet padł jak marionetka, której przeciętosznurki, i dokładnie w tej samej chwili Houston usłyszał eksplozję.Usiłowałzrozumieć, skąd pochodzi ten hałas, znalezć jakieś wytłumaczenie inne niżto, że Kinney strzelił tamtemu prosto w pierś.132- Ruszajcie się, już - powiedział Kinney.W okiennej siatce widniała dziura.- Houston!- Co?- Załatwione.Idziemy.- Idziemy?Houston nie czuł własnych stóp.Ruszał się, jakby był na kółkach.Mijalidomy, zaparkowane samochody, budynki.Wokół nich nic się nie poruszało.Wydawało się, że pokonali długą drogę w najwyżej trzy, cztery sekundy.Houstonowi brakowało tchu i był zlany potem.- Zmierdząca sprawa, stary - powiedział zwariowany menel.- Myślę, żew tej rozmowie byłeś górą.- Nie zapominam o swoich dłużnikach.Nie wybaczam tym, którzy cośmi zrobili.- Muszę się zbierać.- Taa, lepiej idz, głupi skurwysynie.- Gdzie jesteśmy? - zapytał Houston.Menel poruszał się po skosie, z chodnika na jezdnię.- Hej, nie podoba mi się twoja gęba - powiedział Kinney, kiedy tamtenzaczął się oddalać.- Ty zwariowany zdradziecki tchórzu.- Co? Słuchaj, nie pogrywaj ze mną.- Nie pogrywać z tobą?- To chyba mój autobus - powiedział włóczęga, sprintem pobiegł przezulicę pomiędzy hamującymi z piskiem autami, po czym schronił się za auto-busem.- Hej! Marine! Pierdol się! Taa! Semper fi! - zawołał za nim Kinney.Houston zgiął się w pół i zwymiotował na skrzynkę pocztową.Kinney nie wyglądał dobrze.Oczy przesłaniała mu tłusta mgła.- Napijmy się - powiedział.- Piłeś kiedyś ubota? Kieliszek burbona wdzbanie piwa?- Taa.- Mógłbym sporo wypić tych drani.- Tak, tak - powiedział Houston.Znalezli knajpę z klimatyzacją, Kinney kupił piwo i burbona, znalazłboks w mrocznym kącie i zaczął przygotowywać uboty.- To nada ci rozpędu - powiedział.- Piłeś to kiedyś?133- Jasne, wrzucasz kieliszki do piwa.- Piłeś to?- No, wiem, jak to się robi.Nie mając najmniejszego pojęcia, ile godzin mogło minąć, Houston obudziłsię spocony, pogryziony przez moskity i plażowe pchły, z bólem rozsadzają-cym czaszkę.Leżał na namokniętym materacu, który żywcem go pożerał.Pierwszą świadomą myślą było to, że widział, jak jeden człowiek strzela dodrugiego, ot tak.Wyglądało na to, że jest w jakiejś sypialni na otwartym powietrzu.Dowlókł się do kąta, gdzie z kranu napił się słodkiej wody i wysikał się dozlewu, wpierw usunąwszy z niego mokre prześcieradło z wypaloną pośrodkuwielką dziurą.Odnalazł swój zegarek, portfel, spodnie i koszulę, ale przypo-mniał sobie, że na plaży zgubił buty, i na pewno zostawił plecak w hosteluYMCA.Japonki za siedemnaście centów odeszły same.W portfelu miał piątkę i dwa centy.Z bambusowej podłogi zebrał dzie-więćdziesiąt centów.Wyszedł na dwór, żeby się zorientować, gdzie jest.W głowie mu się kręciło.Od wody, którą łapczywie połknął, od nowa ro-bił się pijany.Szyld głosił: HOTEL KING KANE.Pod nazwą widniało zdanie: MA-RYNARZE MILE WIDZIANI.Rozglądał się za Kinneyem, ale nikogo nie widział, dokoła nie było ży-wego ducha, jak na bezludnej wyspie.Palmy, jasna plaża, mroczny ocean.Ruszył w kierunku przeciwnym niż na plażę, w stronę miasta.Nie wrócił na Bonners Ferry.Nie miał zamiaru zbliżać się do statku anipojawiać nigdzie tam, gdzie mógłby wpaść na Kinneya, ostatniego człowie-ka, którego chciałby oglądać.Nie stawił się na statek i bez pozwolenia spę-dził dwa tygodnie na lądzie, nocując na plaży i jedząc raz na dzień w misjibaptystów.Kiedy miał całkowitą pewność, że Kinney znajduje się bliżejHongkongu niż Honolulu, oddał się w ręce Straży Przybrzeżnej i spędziłtydzień w areszcie.Obniżono mu kategorię do E-3 i znowu był marynarzem, co oznaczało, żeautomatycznie stracił uprawnienia palacza.To była druga degradacja w jegokarierze.Pierwsza nastąpiła z powodu powtarzających się drobnych naru-szeń regulaminu podczas służby w bazie marynarki wojennej w zatoceSubie, kiedy to nabrał upodobania do przybytków uciech poza tejże bazyterenem.134Następne osiemnaście miesięcy spędził na pracach porządkowych w ba-zie w Yokosuka w Japonii, głównie z brutalnymi, czarnymi, mało inteligent-nymi kretynami i bezwartościowymi frajerami jak on sam.Częściej niżbychciał, przypominał sobie słowa admirała z Honolulu, który otworzył oknoswojego białego forda galaxie i zapowiedział: Nadchodzą ciężkie czasy.Jako że miał teraz dziewczynę, która na wszystko mu pozwalała, James najakiś czas zapomniał o wojsku.Raz albo dwa razy w tygodniu ładował na-dmuchiwany materac i śpiwór do pickupa matki, zabierał Stevie Dale z jejnieświadomego domu i kochał się z nią w chłodzie wczesnego poranka napustyni.Każdej nocy po dwa, czasami trzy razy.Prowadził statystykę.Po-między dziesiątym czerwca a dwudziestym pazdziernika zrobili to co naj-mniej pięćdziesiąt razy.Ale na pewno nie sześćdziesiąt.Stevie nie brała w tym udziału, leżała tylko.Chciał zapytać: Podobało cisię?.Chciał zapytać: Nie mogłabyś się trochę poruszać?.Ponieważ jednakpo stosunku ogarniały go rozczarowanie i zwątpienie, nie był w stanie zupeł-nie się z nią porozumieć, mógł tylko udawać, że jej słucha.Mówiła o szkole,o przedmiotach, nauczycielach, cheerleaderkach (należała do zespołu, choćna razie jako rezerwowa, ale miała nadzieję, że w przyszłym roku wejdzie dopodstawowego składu), słowa nieustannie wlewały mu się do ucha [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl agnieszka90.opx.pl
.- O co chodzi?- Greg - odezwał się Kinney.- Kto tam jest?- To ja.- A niech mnie, Kinney.- Słusznie, to ja.Masz dwieście sześćdziesiąt?- Nie widziałem cię, stary.- Masz moje dwieście sześćdziesiąt?- Teraz wróciłeś na wyspę? Gdzie byłeś?- Chcę moje dwieście sześćdziesiąt.- Cholera, człowieku.Mam telefon, czemu nie zadzwoniłeś?- Napisałem ci, że przypływamy w pierwszym tygodniu czerwca.Awedług ciebie co mamy? Mamy pierwszy tydzień czerwca, a ja chcę mojąforsę.- Cholera, stary, ja ich nie mam.- A ile masz, Greg?- Cholera, stary, trochę mógłbym skołować.- Kłamiesz, kurwa, od początku do końca - powiedział Kinney.Wyciągnął zza pasa niebieską automatyczną czterdziestkę piątkę i wyce-lował w człowieka w oknie.Facet padł jak marionetka, której przeciętosznurki, i dokładnie w tej samej chwili Houston usłyszał eksplozję.Usiłowałzrozumieć, skąd pochodzi ten hałas, znalezć jakieś wytłumaczenie inne niżto, że Kinney strzelił tamtemu prosto w pierś.132- Ruszajcie się, już - powiedział Kinney.W okiennej siatce widniała dziura.- Houston!- Co?- Załatwione.Idziemy.- Idziemy?Houston nie czuł własnych stóp.Ruszał się, jakby był na kółkach.Mijalidomy, zaparkowane samochody, budynki.Wokół nich nic się nie poruszało.Wydawało się, że pokonali długą drogę w najwyżej trzy, cztery sekundy.Houstonowi brakowało tchu i był zlany potem.- Zmierdząca sprawa, stary - powiedział zwariowany menel.- Myślę, żew tej rozmowie byłeś górą.- Nie zapominam o swoich dłużnikach.Nie wybaczam tym, którzy cośmi zrobili.- Muszę się zbierać.- Taa, lepiej idz, głupi skurwysynie.- Gdzie jesteśmy? - zapytał Houston.Menel poruszał się po skosie, z chodnika na jezdnię.- Hej, nie podoba mi się twoja gęba - powiedział Kinney, kiedy tamtenzaczął się oddalać.- Ty zwariowany zdradziecki tchórzu.- Co? Słuchaj, nie pogrywaj ze mną.- Nie pogrywać z tobą?- To chyba mój autobus - powiedział włóczęga, sprintem pobiegł przezulicę pomiędzy hamującymi z piskiem autami, po czym schronił się za auto-busem.- Hej! Marine! Pierdol się! Taa! Semper fi! - zawołał za nim Kinney.Houston zgiął się w pół i zwymiotował na skrzynkę pocztową.Kinney nie wyglądał dobrze.Oczy przesłaniała mu tłusta mgła.- Napijmy się - powiedział.- Piłeś kiedyś ubota? Kieliszek burbona wdzbanie piwa?- Taa.- Mógłbym sporo wypić tych drani.- Tak, tak - powiedział Houston.Znalezli knajpę z klimatyzacją, Kinney kupił piwo i burbona, znalazłboks w mrocznym kącie i zaczął przygotowywać uboty.- To nada ci rozpędu - powiedział.- Piłeś to kiedyś?133- Jasne, wrzucasz kieliszki do piwa.- Piłeś to?- No, wiem, jak to się robi.Nie mając najmniejszego pojęcia, ile godzin mogło minąć, Houston obudziłsię spocony, pogryziony przez moskity i plażowe pchły, z bólem rozsadzają-cym czaszkę.Leżał na namokniętym materacu, który żywcem go pożerał.Pierwszą świadomą myślą było to, że widział, jak jeden człowiek strzela dodrugiego, ot tak.Wyglądało na to, że jest w jakiejś sypialni na otwartym powietrzu.Dowlókł się do kąta, gdzie z kranu napił się słodkiej wody i wysikał się dozlewu, wpierw usunąwszy z niego mokre prześcieradło z wypaloną pośrodkuwielką dziurą.Odnalazł swój zegarek, portfel, spodnie i koszulę, ale przypo-mniał sobie, że na plaży zgubił buty, i na pewno zostawił plecak w hosteluYMCA.Japonki za siedemnaście centów odeszły same.W portfelu miał piątkę i dwa centy.Z bambusowej podłogi zebrał dzie-więćdziesiąt centów.Wyszedł na dwór, żeby się zorientować, gdzie jest.W głowie mu się kręciło.Od wody, którą łapczywie połknął, od nowa ro-bił się pijany.Szyld głosił: HOTEL KING KANE.Pod nazwą widniało zdanie: MA-RYNARZE MILE WIDZIANI.Rozglądał się za Kinneyem, ale nikogo nie widział, dokoła nie było ży-wego ducha, jak na bezludnej wyspie.Palmy, jasna plaża, mroczny ocean.Ruszył w kierunku przeciwnym niż na plażę, w stronę miasta.Nie wrócił na Bonners Ferry.Nie miał zamiaru zbliżać się do statku anipojawiać nigdzie tam, gdzie mógłby wpaść na Kinneya, ostatniego człowie-ka, którego chciałby oglądać.Nie stawił się na statek i bez pozwolenia spę-dził dwa tygodnie na lądzie, nocując na plaży i jedząc raz na dzień w misjibaptystów.Kiedy miał całkowitą pewność, że Kinney znajduje się bliżejHongkongu niż Honolulu, oddał się w ręce Straży Przybrzeżnej i spędziłtydzień w areszcie.Obniżono mu kategorię do E-3 i znowu był marynarzem, co oznaczało, żeautomatycznie stracił uprawnienia palacza.To była druga degradacja w jegokarierze.Pierwsza nastąpiła z powodu powtarzających się drobnych naru-szeń regulaminu podczas służby w bazie marynarki wojennej w zatoceSubie, kiedy to nabrał upodobania do przybytków uciech poza tejże bazyterenem.134Następne osiemnaście miesięcy spędził na pracach porządkowych w ba-zie w Yokosuka w Japonii, głównie z brutalnymi, czarnymi, mało inteligent-nymi kretynami i bezwartościowymi frajerami jak on sam.Częściej niżbychciał, przypominał sobie słowa admirała z Honolulu, który otworzył oknoswojego białego forda galaxie i zapowiedział: Nadchodzą ciężkie czasy.Jako że miał teraz dziewczynę, która na wszystko mu pozwalała, James najakiś czas zapomniał o wojsku.Raz albo dwa razy w tygodniu ładował na-dmuchiwany materac i śpiwór do pickupa matki, zabierał Stevie Dale z jejnieświadomego domu i kochał się z nią w chłodzie wczesnego poranka napustyni.Każdej nocy po dwa, czasami trzy razy.Prowadził statystykę.Po-między dziesiątym czerwca a dwudziestym pazdziernika zrobili to co naj-mniej pięćdziesiąt razy.Ale na pewno nie sześćdziesiąt.Stevie nie brała w tym udziału, leżała tylko.Chciał zapytać: Podobało cisię?.Chciał zapytać: Nie mogłabyś się trochę poruszać?.Ponieważ jednakpo stosunku ogarniały go rozczarowanie i zwątpienie, nie był w stanie zupeł-nie się z nią porozumieć, mógł tylko udawać, że jej słucha.Mówiła o szkole,o przedmiotach, nauczycielach, cheerleaderkach (należała do zespołu, choćna razie jako rezerwowa, ale miała nadzieję, że w przyszłym roku wejdzie dopodstawowego składu), słowa nieustannie wlewały mu się do ucha [ Pobierz całość w formacie PDF ]