[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Prawa dłoń Rosjanina gwałtownie klepała Hyde'a po łopatce, wybijając słowa, któ-rych Australijczyk nie słyszał.Potem ręce próbowały uchwycić się kożucha Hyde'a,jakby broniąc się przed upadkiem w przepaść.Coś zabulgotało.- Krótsza droga.krótsza.droga.krót.droga.dro.- Tak, tak!Bezwładne ciało Pietrunina zwaliło się na Hyde'a i niemal natychmiast zesztywnia-ło.Wydawało się, że nie żył już od wielu godzin.Był zamarznięty na kość.Hyde oparłgo o skałę.Pietrunin usta miał ciągle umazane krwią, a brodę pokrytą ciemnymi pla-mami.Smugi na policzkach i szyi.Palce rozcapierzyły się i przypominały pazury.Hyde był bezsilny, a jego informacje bezużyteczne jak martwy Pietrunin.Ambasa-da sowiecka.Gdziekolwiek na świecie.Jedyne miejsce, skąd jest dostęp do systemukomputerowego moskiewskiej Centrali.To było beznadziejne.Bezcelowe i bezna-dziejne.Był prawie zadowolony z tego, że Pietrunin nie żyje.Starając się przekazaćhasła, skrócił sobie życie, może tylko o kilka minut, ale jednak.288 Hyde dziwnie nie mógł oderwać rąk od martwego ciała.Wydawało mu się, że zim-ne dłonie przymarzły do płaszcza Pietrunina.Rosjanin patrzył niewidzącymi oczymana Hyde'a, na ciągle jeszcze padający śnieg i karłowate drzewa, i dalej, w nieskończonądal.Hyde cofnął ręce i ciało ześliznęło się na bok, opadając bezwładnie niczym dzie-cinna lalka zapomniana wśród skał.Hyde parę razy głęboko odetchnął, potem wypeł-znął spod nawisu.Wiatr i śnieg, które poczuł na twarzy, raczej go orzezwiały, niż mro-ziły.Posuwał się jak w transie.Był zdezorientowany i przerażony obcością tego miej-sca.Pełzł na czworakach niczym pies szukający tropu.Nie słyszał żołnierzy, ale zoddali dobiegał go hałas helikoptera.Niewyrazny szum, podobny do dzwięku telewizo-ra po zakończeniu programu.Uratował go instynkt.Dopiero pózniej usłyszał dzwięki.Instynkt albo pamięć.Za-pamiętał to, co krzyknął ostatni z trzech przechodzących obok ich kryjówki żołnierzy.Coś o odległości, o małej liczebności patrolu, o czasie i konieczności zameldowaniasię.Potrząsnął głową, lecz nie mógł przypomnieć sobie dokładnie słów.Jego podświa-domość zarejestrowała jednak informację o odległości i o powrocie.Będą tędy wracali, pomyślał.Z trudem stanął na nogach.Resztki współczucia dla Pietrunina zniknęły.Ten czło-wiek chciał spalić za sobą wszystkie mosty i uniemożliwić nawet to, aby w Moskwieuznano go za bohatera.Był człowiekiem, który musiał stawić czoło zwierzęciu ukry-temu w jego ciele.Był już tylko cieniem inteligentnego, zadowolonego z siebie, cywi-lizowanego człowieka.Hyde zaczął niemrawo poruszać nieposłusznymi, zdrętwiałymi kończynami.Zato-czył się jak pijany, zachwiał, ruszył naprzód.Szczegóły informacji Pietrunina stały sięmało ważne już w chwili, w której usłyszał pierwszy głos.Kiedy spojrzał za siebie izorientował się, że żołnierz zachęca kogoś do pośpiechu.To zawołanie natychmiastprzerodziło się w okrzyk zdziwienia, rozkaz i zachwyt.Usłyszał trzask włączanegonadajnika, potem trajkotanie Rosjanina podającego swoją pozycję.Przebiegł przezgłęboki śnieg na brzegu polany.Błyskawicznie wspiął się na strome wzniesienie ponadnawisem.Słyszał głosy.Okrzyk informujący, że coś znaleziono.Wrzask wydawanychrozkazów i cichszą, zniekształconą odpowiedz przekazaną przez radiostację pierwsze-go żołnierza.Piął się w górę zgięty wpół, z kolanami pod brodą, z trudem utrzymującrównowagę.Karłowate drzewa tłoczyły się wokół niego niczym płotki na torze prze-szkód.Kiedy potrącał giętkie gałęzie, wzniecał tumany śniegu.Twarz go piekła.Wie-dział, że za pasem ma broń.Z tyłu słyszał pokrzykiwania i sapanie.Wspinali się zanim.289 Był może cztery czy pięć mil od granicy.Zatrzymał się.Jego oddech tworzył obłokpary.Był zmęczony jak pies.Spojrzał w górę.Białe, z szarymi smugami nagich kra-wędzi i stromych zboczy wzniesienie wydawało się nie mieć końca.Nie widział wierz-chołka i załamania obok niego, którędy wiodła droga z doliny do fortu.Miał wrażenie,że na śniegu pojawiła się szarość brzasku.Hałas śmigieł wydawał się głośniejszy.Pierwsza kula przeszyła gęste, nisko rosnące gałęzie obok jego głowy.Znalazł sięna czworakach, a potem pochylił głowę i kontynuował swą nieudolną wspinaczkę.Znieg był głęboki i puszysty, a on brnął dalej, nie czując stóp ani nóg.Pierś ciężkofalowała w oddechu, dławiona coraz ciaśniejszą, stalową obręczą.Kolejne dwa strzały.Oba niecelne.Strach przypomniał mu o każdym centymetrze ciała na plecach i poślad-kach.Nie wiedział, czy zależy im, aby go wziąć żywego, czy chcą go tylko zabić.Skręcił w prawo.Przesuwał się wzdłuż pofałdowanej grani, która pięła się w kierunkuzbocza góry, wyrazna niczym cel na strzelnicy.Pod śniegiem była ścieżka.Szlak Pa-thanów, o którym mówił mu Mohammed Dżan.Hyde wiedział, że tą samą drogą przy-szli tu z Pakistanu, ale nie mógł odnalezć ścieżki.Przestał wierzyć w jej istnienie imyśleć o niej racjonalnie.Jego krokami kierowała jedynie wyszkolona, precyzyjnapamięć.To ona kazała mu zmieniać kierunek lub przyspieszać wspinaczkę.Znowustrzały, i tym razem niecelne.Słyszał, jak kule zawodzą w powietrzu, odbijając się odnagiej skały, jakieś dwadzieścia jardów od niego.Lekko uniósł ciało i dla utrzymaniarównowagi rozłożył ręce.To było tak, jakby biegł po linie ukręconej ze śniegu.Po obustronach grani była przepaść.Czterdzieści stóp po lewej stronie, tysiące stóp po prawej.Pochylił się do przodu, przerażony myślą o zwolnieniu tempa i utracie równowagi.Znów wspinał się po grani [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl