[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jego krak przysiadł na gałęzi drzewa, jak najdalej od rannego człowieka.Człowieka i fagora, na wpół utopionych, wyrzuciła tu woda.Pierwszy z nich wlazł na drzewo, gdyż było to jedyne bezpieczne miejsce dla kogoś w jego stanie.Trzymał się pnia drzewa, gdy dmuchał wiatr.Wiatr był zbyt ciepły dla fagora.Wreszcie fagor drgnął, szybko wstał i ani razu nie obejrzawszy się za siebie odszedł klucząc ostrożnie między głazami, które zawalały całą niemal powierzchnię wąskiej wyspy.Krak, wyciągnąwszy szyję, przez jakiś czas śledził go wzrokiem, po czym rozpostarł skrzydła i pofrunął za swym żywicielem.Gdybym tak złapał i zabił to ptaszysko - myślał człowiek - byłoby to już jakieś zwycięstwo.i byłoby coś na ząb.Aoz Roon miał jednak bardziej palące problemy niż głód.Najpierw musiał zwyciężyć fagora.Spod osłony liści patrzył o świcie na brzeg rzeki, z którego został zmyty.Tam, na podmokłym gruncie, stały cztery fagory, każdy z krakiem na ramieniu, czy też leniwie kołującym mu nad głową; jeden trzymał kaidawa za grzywę.Sterczeli tam od wielu godzin, niemal bez ruchu, z oczyma utkwionymi w wyspę.W bezpiecznej od nich odległości kręcił się na skraju-wody Kurd.Pies był niespokojny, to przysiadał i skowyczał, to truchtał tam i z powrotem, przepatrując ciemne wiry.Przygryzając z bólu dolną wargę Aoz Roon usiłował przesunąć się dalej na konarze, aby śledzić odejście bliższego przeciwnika.Ten szedł powoli.Ponieważ na wyspie nie było dokąd pójść, Aoz Roon sądził, że łotr po prostu zrobi kółko i wróci; gdyby był w lepszej formie, przygotowałby mu jakąś niemiłą niespodziankę na powitanie.Spojrzał zezem w niebo.Freyr wyplątywał się z zasieków drzew, najwyraźniej bez szwanku po przejściach dnia wczorajszego.Bataliksa zdążyła już wzejść i kryła się za chmurą.Miał wielką ochotę przysnąć sobie, ale nie śmiał.Fagor zapewne odczuwał tę samą potrzebę.Łajdaka nie było ani widać, ani słychać.Jedynym słyszalnym odgłosem było niezmordowane bulgotanie wody rwącej na południe.Zimnej jak lód - co Aoz Roon pamiętał doskonale.Jego wróg odchoruje tę kąpiel.Ani chybi coś knuje.Mimo bólu Aoza Roona korciło, żeby zleźć z drzewa na zwiady.Podjąwszy decyzję odczekał chwilę, zbierając siły.I drapiąc się.Ruch sprawiał mu trudności.Członki miał zesztywniałe.Ogromne czarne futro wciąż było ciężkie od wody.Najbardziej dokuczała mu lewa noga, boleśnie obrzmiała i twarda, unieruchomiona w kolanie.Mimo to jakoś zjechał, a pod koniec zleciał z drzewa na ziemię.Leżał wijąc się z bólu i łapiąc oddech, niezdolny się podnieść, w każdej chwili oczekując podstępnego ataku fagora i śmierci.Z brzegu nawoływały fagory obserwujące jego poczynania Jęcz ich głosy, nie tak donośne jak głos człowieka, ledwo docierały zza rwącej wody.Zawył też Kurd.Aoz Roon stanął na nogi.Nad brzegiem spienionej toni znalazł odarty z gałązek konar, którym podparł się niczym kulą.Lęk, zimno, słabość, wszystko zakotłowało się w nim jak wiry powodzi, omal go nie przewracając.Czuł, że własne ciało mu ciąży, zziębnięte a rozpalone.Drapiąc się z szeroko otwartymi ustami, z rozpaczą toczył okiem wokoło, wypatrując napastnika.Nigdzie nie było widać fagora.- I tak cię załatwię, gnoju, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu.Jeszcze jestem lordem Embruddocku.Pokuśtykał, kryjąc się za stertami kamieni zawalających środek wyspy, niewidoczny dla czatujących na brzegu fagorów.Skalny rumosz i skąpa trawa po prawej stronie schodziły w toń, której zdradliwe gładzie biegły pod daleki drugi brzeg.Mgły jednały się z wodą wełnami nad jej marmurową taflą.Rachityczne młodziutkie i starsze drzewa dzieliły z nim los rozbitka na tym niby wraku, niektóre jak maszty, złamane pod ciosami głazów toczonych falami poprzednich powodzi.To pobojowisko żywiołów miało w najszerszym miejscu nie więcej niż dwanaście metrów, za to długością - niczym wystający grzbiet jakiejś wielkiej podwodnej istoty - dzieliło nurt dalej, niż sięgał wzrok.Jak zraniony niedźwiedź kuśtykał Aoz Roon na ten rozpaczliwy rekonesans, ostrożnie posuwając się samym skrajem wody, aby zachować jak największy dystans pomiędzy sobą a zaczajonym gdzieś fagorem.Z kępy paproci tuż przed nim szusnął jeleń z uniesionym łbem, z ogniem w oku.Aoz Roon stanął jak wryty; byk chlupnął w fale i po chwili nad powierzchnią toni sterczał tylko rdzawy łeb, dźwigający wieniec o trójgrotowych koronach.Z żałosnym rykiem byk zdał swoje potężne ciało na łaskę jeszcze większej potęgi wód, które poniosły go szerokim łukiem.Wydawało się, że nie zdoła osiągnąć drugiego brzegu, gdy w tumanach mgły znikał Aozowi Roonowi z oczu, wciąż dzielnie płynąc.Przełażąc po jakimś czasie przez zwalony pień Aoz Roon znów ujrzał kraka.Ptak przyglądał mu się diamentowym okiem bazyliszka z wysokości krytego darnią i kamieniami dachu jakiejś chaty.Chata miała ściany ze skalnych ciosów; gruby żwir w stertach, paprocie i koślawe drzewka usiłowały przeobrazić ją w twór przyrody.Aoz Roon zaszedł kołem od frontu, pewien, że w środku siedzi fagor.Grunt opadał i woda kłębiła się o trzy stopy od progu.W tym miejscu wyspa tonęła.Wynurzała się parę metrów dalej w górę nurtu, podejmując wyznaczony kurs jak wąska.łódź z ładunkiem nikomu niepotrzebnych kamieni.Obie części dzielił wir wody najwyżej po kolana.Człowiek-niedźwiedź mógł przejść w bród na drugą stronę, gdzie będzie bezpieczny.Fagor z właściwym jego rasie wodowstrętem przenigdy za nim nie polezie.Ziąb nurtu niczym zęby aligatora przenikał kości.Słaniając się i głośno jęcząc Aoz Roon dobrnął do drugiej wyspy.Upadł.Nie wstawał, tylko gramolił się po kamieniach, wykręcając szyję, aby nie tracić chaty z oczu.Wróg musiał być w chacie - chory, ranny, tak jak i on.Dźwignął się wreszcie na nogi i łażąc po wyspie szukał czegoś jak ogłupiały, a nie znalazłszy wyciął nożem dwie mocne żerdzie.Z wetkniętymi pod pachę żerdziami wpakował się z powrotem w lodowaty nurt, kuśtykając z pomocą swego szczudła.Wzrok miał utkwiony w drzwiach chaty.U progu przemknął mu nad głową cień.Pikujący z góry krak rozorał mu skroń haczykowatym dziobem.Puściwszy żerdzie i szczudło machnął nożem w powietrzu.Nurkującemu po raz drugi krakowi rozpłatał pierś.Ptak w kalekim przechyle wylądował na kłodzie, siejąc pióra skropione czerwoną krwią.Aoz Roon dowlókł się do drzwi i fachowo zaparł żerdzie, jedną pod klamkę, drugą pod górny zawias.Drzwi zatrzasnęły się natychmiast.Potem rozległo się łomotanie i ryk usiłującego wywalić je fagora.Żerdzie nie puściły.Aoz Roon podniósł szczudło.Już miał wracać na swoją wysepkę, gdy jego spojrzenie padło na kraka.Brocząc krwią z piersi ptak przeskakiwał z nogi na nogę.Aoz Roon wziął zamach szczudłem i silnym ciosem dobił ptaszysko.Z krakiem pod pachą po raz trzeci zanurzył nogi w lodowatej wodzie.Po drugiej stronie klapnął na ziemię, żeby masażem przywrócić w nich trochę czucia.Przeklinał ból w kościach.Łomotanie do drzwi chaty nie ustawało.Prędzej czy później któraś z żerdzi puści ale na razie fagor był unieszkodliwiony, a lord Embruddocku triumfował.Z krakiem w garści wpełznął między dwa pochylone razem drzewa, ściągając zewsząd kamienie dla osłony.Ogarniały go fale słabości.Zapadł w sen, z twarzą wtuloną w pierze na nie ostygłej jeszcze ptasiej piersi.Obudził się zziębnięty i zdrętwiały.Freyr tonął w złotej mgle nisko na zachodnim nieboskłonie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl