Pokrewne
- Strona Główna
- Anne McCaffrey Jezdzcy Smokow Moreta Pani Smokow z Pern
- Mary Joe Tate Critical Companion to F. Scott Fitzgerald, A Literary Reference to His Life And Work (2007)
- Abercrombie Joe Pierwsze prawo 03 Ostateczny argument królów
- Abercrombie Joe Ostateczny argument krolow (CzP)
- Abercrombie Joe Zemsta najlepiej smakuje na zimno
- Prus Boleslaw Lalka 9789185805365
- Margit Sandemo Saga o Ludziach Lodu t.4
- Christie Agatha Poirot prowadzi sledztwo (3)
- 7 Galba, Oton, Witeliusz
- Henryk Sienkiewicz ogniemimieczem t1
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- zsz5.keep.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Usłyszał dźwięk zamykanego okna, a później kroki powracającego Caruthersa.Zgasił zapałkę.Profesor chrząknął i wskazał palcem plan.- Chciałbym.- powiedział i umilkł nagle.Joe, siedzący pomiędzy profesorem i pustym krzesłem, za którym stała Karolina, nie usłyszał nic, ale znieruchomiał, ogarnięty uczuciem absolutnej nierzeczywistości tego, co zaczęło się nagle dziać naokół.Uniósł oczy i zauważył, że wszyscy inni także zamarli w bezruchu.Było to tak, jak gdyby ogromne, niewidzialne zwierzę podeszło do ściany baraku i zaczęło przeć w nią, nie ustępując i nie zwalniając nacisku na ułamek sekundy.Parcie rosło, ściany i szyby zaczęły dygotać cichuteńko, dach szeleścił, a na zewnątrz dopiero teraz zabrzmiał równomierny, rosnący głos, który nie przypominał Alexowi żadnego znanego dotąd dźwięku.- Co.co to jest? - zapytała cicho Pamela Gordon.- To zapewne jest ten wiatr w całej okazałości - powiedział Mellow spokojnie.I jak gdyby słowa jego złamały zaklęcie trzymające na wodzy demona, wicher nagle załamał się, ucichł, a potem zawył przeraźliwie nad wyspą i uleciał ku morzu.Natychmiast o barak uderzyła ze świstem następna fala powietrza, a po niej nowe.- Rozszarpie tę nieszczęsną budę! - Mellow spojrzał mimo woli w kierunku zabarykadowanych okien.Kobiety milczały.- Ten barak wytrzymywał już większe nawałnice i nic mu się nie stało! - Caruthers wzruszył ramionami.Siedzieli przez chwilę w milczeniu, wsłuchani w rosnące i opadające wycie wichury, do którego dołączył się inny głos, głęboki, ogromny i groźny.To morze gnane falami rozszalałego powietrza rozpoczęło szturm na wyspę Keros.Pamela spojrzała na zegarek.- Gdzie jest Robert? Powinien już być z powrotem.- Może zaszedł do latarni Smytrakisa? To przecież po drodze.Na pewno chce nam przynieść wiadomość o pogodzie.- Mellow przytaknął sobie ruchem głowy.Nikt nie odpowiedział.Siedzieli przez chwilę zasłuchani.Barak, a z nim cała wyspa, zdawały się trzymać na włosku.Joe miał nonsensowne uczucie, że jeszcze chwila, a wszystko uleci, runie i zniknie w ogromnym chaosie czarnej, bezkresnej otchłani.- Nie czekając na powrót Roberta - powiedział Mellow - możemy stwierdzić, że trzeba przyjąć jakiś zupełnie specjalny system przeszukiwania tej wyspy.Chodzenie od jaskini do jaskini niewiele nam da, gdyż: po pierwsze, mamy za mało czasu, żeby je wszystkie przeszukać, a po drugie, metoda taka sprzeczna jest po prostu ze zdrowym rozsądkiem.To tak, jak gdyby ktoś zaproponował przekopanie całego Egiptu w poszukiwaniu jednej mumii.- Tak.Zapewne masz słuszność, Johnie.- Profesor wydawał się roztargniony.On także spojrzał na zegarek.- Zaczekajmy może z dyskusją do chwili nadejścia Roberta.Zaraz powi.Wiatr zatrząsł domem.Szyby jęknęły unisono.Od morza szedł teraz ogromny, równomierny huk.- Zdaje się, że ten wiatr rośnie - powiedział Caruthers.- Robert może mieć kłopoty.Pamela wstała.Była bardzo blada.- Dlaczego poszedł w taką pogodę? Zawsze jest taki uparty - rozłożyła bezradnie ręce.- A może.może byśmy wyszli mu na spotkanie?- Oczywiście! - Alex zerwał się z miejsca.Choć nie sądził, aby dla dorosłego, uważnego mężczyzny droga ku przystani przedstawiała specjalne niebezpieczeństwo, był zaniepokojony, gdyż Gordon nie wyglądał na człowieka o wielkiej odporności fizycznej i wydawał się najwątlejszy z wszystkich przebywających na wyspie mężczyzn.- Ja pójdę.Jeżeli pan Gordon ma jakieś kłopoty z jachtem, spróbuję mu pomóc i za kilka minut wrócimy.Po drodze odwiedzę latarnię.Może rzeczywiście mąż pani zaszedł tam, żeby dowiedzieć się od Smytrakisa, jaką pogodę na jutro przewidują meteorologowie?Ruszył ku drzwiom.- Niech pan zaczeka.- Mellow zbliżył się ku niemu.- Pójdziemy razem.- Idźmy wszyscy! - zawołała Mary z trochę udaną wesołością.Niespokojnie zerknęła na Pamelę.- Okropnie nie lubię siedzieć, denerwować się i wyobrażać sobie Bóg wie co, kiedy inni zupełnie spokojnie siedzą sobie w latarniach morskich i omawiają prognostyki pogody.Pamela na pewno też chce iść? Prawda, Pamelo?- Mary ma słuszność.Oczywiście, idźmy wszyscy.Profesor skinął głową, lecz i w jego głosie, pomimo pozornej niefrasobliwości, przebijał niepokój.Ruszyli grupką ku drzwiom i razem przeszli korytarz.- Zaczekajcie! - Karolina zawróciła.- Te przeklęte latarki!Wpadła do jadalni i po chwili ukazała się, niosąc całe naręcze lśniących, wydłużonych reflektorów i przyciskając je obu dłońmi do piersi.Caruthers odsunął kamień i przekręcił klucz w zamku.- Uwaga! - otworzył szeroko połowę drzwi.- Przechodźcie kolejno! Zamknę za wami!.- Ostatnie jego słowo zagłuszył ryk wichury.Joe pochylił głowę i pierwszy przekroczył próg.Uderzenie wiatru było tak silne, że omal nie stracił równowagi.Trzymając się framugi drzwi, odwrócił się i podał rękę Karolinie.Blacha na dachu baraku dudniła głucho piekielnym werblem, niknącym prawie pośród łoskotu morza i wichru.Kolejno wychodzili, trzymając się mocno za ręce, i stanęli pochyleni tuląc się ku sobie, zupełnie zdezorientowani w pierwszej chwili.Caruthers mocował się z drzwiami, wreszcie z pomocą Mellowa zamknął je i przekręcił klucz w zamku.Joe rozejrzał się mrużąc oczy.Wiatr oślepiał go niemal.Z mimowolnym zdumieniem dostrzegł, że na pogodnym niebie świecą wszystkie gwiazdy.Latarni nie było stąd widać, gdyż zasłaniał ją barak, lecz wędrująca smuga światła co kilkanaście sekund zamiatała płaską powierzchnię wyspy i uderzając w ciemny masyw góry nikła, aby po chwili znowu się pojawić [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl agnieszka90.opx.pl
.Usłyszał dźwięk zamykanego okna, a później kroki powracającego Caruthersa.Zgasił zapałkę.Profesor chrząknął i wskazał palcem plan.- Chciałbym.- powiedział i umilkł nagle.Joe, siedzący pomiędzy profesorem i pustym krzesłem, za którym stała Karolina, nie usłyszał nic, ale znieruchomiał, ogarnięty uczuciem absolutnej nierzeczywistości tego, co zaczęło się nagle dziać naokół.Uniósł oczy i zauważył, że wszyscy inni także zamarli w bezruchu.Było to tak, jak gdyby ogromne, niewidzialne zwierzę podeszło do ściany baraku i zaczęło przeć w nią, nie ustępując i nie zwalniając nacisku na ułamek sekundy.Parcie rosło, ściany i szyby zaczęły dygotać cichuteńko, dach szeleścił, a na zewnątrz dopiero teraz zabrzmiał równomierny, rosnący głos, który nie przypominał Alexowi żadnego znanego dotąd dźwięku.- Co.co to jest? - zapytała cicho Pamela Gordon.- To zapewne jest ten wiatr w całej okazałości - powiedział Mellow spokojnie.I jak gdyby słowa jego złamały zaklęcie trzymające na wodzy demona, wicher nagle załamał się, ucichł, a potem zawył przeraźliwie nad wyspą i uleciał ku morzu.Natychmiast o barak uderzyła ze świstem następna fala powietrza, a po niej nowe.- Rozszarpie tę nieszczęsną budę! - Mellow spojrzał mimo woli w kierunku zabarykadowanych okien.Kobiety milczały.- Ten barak wytrzymywał już większe nawałnice i nic mu się nie stało! - Caruthers wzruszył ramionami.Siedzieli przez chwilę w milczeniu, wsłuchani w rosnące i opadające wycie wichury, do którego dołączył się inny głos, głęboki, ogromny i groźny.To morze gnane falami rozszalałego powietrza rozpoczęło szturm na wyspę Keros.Pamela spojrzała na zegarek.- Gdzie jest Robert? Powinien już być z powrotem.- Może zaszedł do latarni Smytrakisa? To przecież po drodze.Na pewno chce nam przynieść wiadomość o pogodzie.- Mellow przytaknął sobie ruchem głowy.Nikt nie odpowiedział.Siedzieli przez chwilę zasłuchani.Barak, a z nim cała wyspa, zdawały się trzymać na włosku.Joe miał nonsensowne uczucie, że jeszcze chwila, a wszystko uleci, runie i zniknie w ogromnym chaosie czarnej, bezkresnej otchłani.- Nie czekając na powrót Roberta - powiedział Mellow - możemy stwierdzić, że trzeba przyjąć jakiś zupełnie specjalny system przeszukiwania tej wyspy.Chodzenie od jaskini do jaskini niewiele nam da, gdyż: po pierwsze, mamy za mało czasu, żeby je wszystkie przeszukać, a po drugie, metoda taka sprzeczna jest po prostu ze zdrowym rozsądkiem.To tak, jak gdyby ktoś zaproponował przekopanie całego Egiptu w poszukiwaniu jednej mumii.- Tak.Zapewne masz słuszność, Johnie.- Profesor wydawał się roztargniony.On także spojrzał na zegarek.- Zaczekajmy może z dyskusją do chwili nadejścia Roberta.Zaraz powi.Wiatr zatrząsł domem.Szyby jęknęły unisono.Od morza szedł teraz ogromny, równomierny huk.- Zdaje się, że ten wiatr rośnie - powiedział Caruthers.- Robert może mieć kłopoty.Pamela wstała.Była bardzo blada.- Dlaczego poszedł w taką pogodę? Zawsze jest taki uparty - rozłożyła bezradnie ręce.- A może.może byśmy wyszli mu na spotkanie?- Oczywiście! - Alex zerwał się z miejsca.Choć nie sądził, aby dla dorosłego, uważnego mężczyzny droga ku przystani przedstawiała specjalne niebezpieczeństwo, był zaniepokojony, gdyż Gordon nie wyglądał na człowieka o wielkiej odporności fizycznej i wydawał się najwątlejszy z wszystkich przebywających na wyspie mężczyzn.- Ja pójdę.Jeżeli pan Gordon ma jakieś kłopoty z jachtem, spróbuję mu pomóc i za kilka minut wrócimy.Po drodze odwiedzę latarnię.Może rzeczywiście mąż pani zaszedł tam, żeby dowiedzieć się od Smytrakisa, jaką pogodę na jutro przewidują meteorologowie?Ruszył ku drzwiom.- Niech pan zaczeka.- Mellow zbliżył się ku niemu.- Pójdziemy razem.- Idźmy wszyscy! - zawołała Mary z trochę udaną wesołością.Niespokojnie zerknęła na Pamelę.- Okropnie nie lubię siedzieć, denerwować się i wyobrażać sobie Bóg wie co, kiedy inni zupełnie spokojnie siedzą sobie w latarniach morskich i omawiają prognostyki pogody.Pamela na pewno też chce iść? Prawda, Pamelo?- Mary ma słuszność.Oczywiście, idźmy wszyscy.Profesor skinął głową, lecz i w jego głosie, pomimo pozornej niefrasobliwości, przebijał niepokój.Ruszyli grupką ku drzwiom i razem przeszli korytarz.- Zaczekajcie! - Karolina zawróciła.- Te przeklęte latarki!Wpadła do jadalni i po chwili ukazała się, niosąc całe naręcze lśniących, wydłużonych reflektorów i przyciskając je obu dłońmi do piersi.Caruthers odsunął kamień i przekręcił klucz w zamku.- Uwaga! - otworzył szeroko połowę drzwi.- Przechodźcie kolejno! Zamknę za wami!.- Ostatnie jego słowo zagłuszył ryk wichury.Joe pochylił głowę i pierwszy przekroczył próg.Uderzenie wiatru było tak silne, że omal nie stracił równowagi.Trzymając się framugi drzwi, odwrócił się i podał rękę Karolinie.Blacha na dachu baraku dudniła głucho piekielnym werblem, niknącym prawie pośród łoskotu morza i wichru.Kolejno wychodzili, trzymając się mocno za ręce, i stanęli pochyleni tuląc się ku sobie, zupełnie zdezorientowani w pierwszej chwili.Caruthers mocował się z drzwiami, wreszcie z pomocą Mellowa zamknął je i przekręcił klucz w zamku.Joe rozejrzał się mrużąc oczy.Wiatr oślepiał go niemal.Z mimowolnym zdumieniem dostrzegł, że na pogodnym niebie świecą wszystkie gwiazdy.Latarni nie było stąd widać, gdyż zasłaniał ją barak, lecz wędrująca smuga światła co kilkanaście sekund zamiatała płaską powierzchnię wyspy i uderzając w ciemny masyw góry nikła, aby po chwili znowu się pojawić [ Pobierz całość w formacie PDF ]