[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Usłyszał dźwięk zamykanego okna, a później kroki powracającego Caruthersa.Zgasił zapałkę.Profesor chrząknął i wska­zał palcem plan.- Chciałbym.- powiedział i umilkł nagle.Joe, siedzący pomiędzy profesorem i pustym krze­słem, za którym stała Karolina, nie usłyszał nic, ale znieruchomiał, ogarnięty uczuciem absolutnej nierzeczywistości tego, co zaczęło się nagle dziać naokół.Uniósł oczy i zauważył, że wszyscy inni także zamarli w bezruchu.Było to tak, jak gdyby ogromne, niewidzialne zwie­rzę podeszło do ściany baraku i zaczęło przeć w nią, nie ustępując i nie zwalniając nacisku na ułamek sekundy.Parcie rosło, ściany i szyby zaczęły dygotać cichuteńko, dach szeleścił, a na zewnątrz dopiero te­raz zabrzmiał równomierny, rosnący głos, który nie przypominał Alexowi żadnego znanego dotąd dźwięku.- Co.co to jest? - zapytała cicho Pamela Gordon.- To zapewne jest ten wiatr w całej okaza­łości - powiedział Mellow spokojnie.I jak gdyby słowa jego złamały zaklęcie trzymające na wodzy de­mona, wicher nagle załamał się, ucichł, a potem zawył przeraźliwie nad wyspą i uleciał ku morzu.Natych­miast o barak uderzyła ze świstem następna fala po­wietrza, a po niej nowe.- Rozszarpie tę nieszczęsną budę! - Mellow spoj­rzał mimo woli w kierunku zabarykadowanych okien.Kobiety milczały.- Ten barak wytrzymywał już większe nawałnice i nic mu się nie stało! - Caruthers wzruszył ramio­nami.Siedzieli przez chwilę w milczeniu, wsłuchani w rosnące i opadające wycie wichury, do którego do­łączył się inny głos, głęboki, ogromny i groźny.To morze gnane falami rozszalałego powietrza rozpoczęło szturm na wyspę Keros.Pamela spojrzała na zegarek.- Gdzie jest Robert? Powinien już być z powro­tem.- Może zaszedł do latarni Smytrakisa? To przecież po drodze.Na pewno chce nam przynieść wiadomość o pogodzie.- Mellow przytaknął sobie ruchem głowy.Nikt nie odpowiedział.Siedzieli przez chwilę za­słuchani.Barak, a z nim cała wyspa, zdawały się trzy­mać na włosku.Joe miał nonsensowne uczucie, że jeszcze chwila, a wszystko uleci, runie i zniknie w ogromnym chaosie czarnej, bezkresnej otchłani.- Nie czekając na powrót Roberta - powiedział Mellow - możemy stwierdzić, że trzeba przyjąć ja­kiś zupełnie specjalny system przeszukiwania tej wy­spy.Chodzenie od jaskini do jaskini niewiele nam da, gdyż: po pierwsze, mamy za mało czasu, żeby je wszystkie przeszukać, a po drugie, metoda taka sprzeczna jest po prostu ze zdrowym rozsądkiem.To tak, jak gdyby ktoś zaproponował przekopanie całego Egiptu w poszukiwaniu jednej mumii.- Tak.Zapewne masz słuszność, Johnie.- Pro­fesor wydawał się roztargniony.On także spojrzał na zegarek.- Zaczekajmy może z dyskusją do chwili nadejścia Roberta.Zaraz powi.Wiatr zatrząsł domem.Szyby jęknęły unisono.Od morza szedł teraz ogromny, równomierny huk.- Zdaje się, że ten wiatr rośnie - powiedział Caruthers.- Robert może mieć kłopoty.Pamela wstała.Była bardzo blada.- Dlaczego poszedł w taką pogodę? Zawsze jest taki uparty - rozłożyła bezradnie ręce.- A może.może byśmy wyszli mu na spotkanie?- Oczywiście! - Alex zerwał się z miejsca.Choć nie sądził, aby dla dorosłego, uważnego mężczyzny droga ku przystani przedstawiała specjalne niebezpie­czeństwo, był zaniepokojony, gdyż Gordon nie wyglą­dał na człowieka o wielkiej odporności fizycznej i wydawał się najwątlejszy z wszystkich przebywających na wyspie mężczyzn.- Ja pójdę.Jeżeli pan Gordon ma jakieś kłopoty z jachtem, spróbuję mu pomóc i za kilka minut wró­cimy.Po drodze odwiedzę latarnię.Może rzeczywiście mąż pani zaszedł tam, żeby dowiedzieć się od Smy­trakisa, jaką pogodę na jutro przewidują meteorolo­gowie?Ruszył ku drzwiom.- Niech pan zaczeka.- Mellow zbliżył się ku nie­mu.- Pójdziemy razem.- Idźmy wszyscy! - zawołała Mary z trochę uda­ną wesołością.Niespokojnie zerknęła na Pamelę.- Okropnie nie lubię siedzieć, denerwować się i wy­obrażać sobie Bóg wie co, kiedy inni zupełnie spokoj­nie siedzą sobie w latarniach morskich i omawiają prognostyki pogody.Pamela na pewno też chce iść? Prawda, Pamelo?- Mary ma słuszność.Oczywiście, idźmy wszyscy.Profesor skinął głową, lecz i w jego głosie, pomi­mo pozornej niefrasobliwości, przebijał niepokój.Ruszyli grupką ku drzwiom i razem przeszli kory­tarz.- Zaczekajcie! - Karolina zawróciła.- Te prze­klęte latarki!Wpadła do jadalni i po chwili ukazała się, niosąc całe naręcze lśniących, wydłużonych reflektorów i przyciskając je obu dłońmi do piersi.Caruthers odsunął kamień i przekręcił klucz w zamku.- Uwaga! - otworzył szeroko połowę drzwi.- Przechodźcie kolejno! Zamknę za wami!.- Ostatnie jego słowo zagłuszył ryk wichury.Joe pochylił głowę i pierwszy przekroczył próg.Uderzenie wiatru było tak silne, że omal nie stracił równowagi.Trzymając się framugi drzwi, odwrócił się i podał rękę Karolinie.Blacha na dachu baraku du­dniła głucho piekielnym werblem, niknącym prawie pośród łoskotu morza i wichru.Kolejno wychodzili, trzymając się mocno za ręce, i stanęli pochyleni tuląc się ku sobie, zupełnie zde­zorientowani w pierwszej chwili.Caruthers mocował się z drzwiami, wreszcie z pomocą Mellowa zamknął je i przekręcił klucz w zamku.Joe rozejrzał się mrużąc oczy.Wiatr oślepiał go nie­mal.Z mimowolnym zdumieniem dostrzegł, że na po­godnym niebie świecą wszystkie gwiazdy.Latarni nie było stąd widać, gdyż zasłaniał ją barak, lecz wędru­jąca smuga światła co kilkanaście sekund zamiatała płaską powierzchnię wyspy i uderzając w ciemny ma­syw góry nikła, aby po chwili znowu się pojawić [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl