[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W widoku tym było coś kojącego.Jędrek uśmiechnął się.Twardoszowa, jakby tym zachęcona, powiedziała:- Ach, zupełnie zapomniałam.Po drodze wstąpiłam do Karpielki.Mają już wiadomości od Brońci.- Co z Brońcią? - poruszył się nerwowo.- Siedzi spokojnie u ciotki Honorki w Dzianiszu.Miała szczęście, że wtedy nie było jej w domu.- A mama? - zapytał cicho Bukowy.- Mama.- przeciągnęła trwożnie.- Mama wciąż jeszcze w Pałace na gestapo.- Żyje?- Tak.Dostajemy stale grypsy od Ciułaczowej.Bukowy uniósł się na łokciach i z wyrazem udręki spojrzał na kobietę.- Widzi pani.Wyrzucam sobie ciągle, że wte­dy poszedłem do domu.Lepiej by było, gdybym zdechł po drodze.- Przecież był pan śmiertelnie wyczerpany - rzuciła pocieszająco.Bukowy usiadł na łóżku; dłońmi zakrył oczy.- Nigdy sobie tego nie daruję.Nigdy.- Panie Jędrku - powiedziała łagodnie i deli­katnie ujęła jego ramię.- Niechże pan zrozumie, że to wszystko stało się przez Niebiesa.- Nie - zaprzeczył.- Za Walka nic by jej nie zrobili.To przecież obłąkany.A na górze, na pod­daszu znaleźli moje fałszywe dokumenty.To prze­ze mnie mama siedzi w Pałace.Kobieta pogładziła go po ramieniu jak syna.- Uspokój się, chłopcze.Pan był przecież cho­ry.Cóż pan mógł zrobić?Bukowy opadł na poduszkę.Jego wychudła twarz ostro odcinała się od białej pościeli.Zapad­nięte oczy błyszczały dziwnym światłem.Milczał chwilę, a potem wyszeptał:- Bo widzi pani.tak strasznie chciałem zoba­czyć matkę.Tak strasznie, że to było silniejsze ode mnie.CZĘŚĆ TRZECIANIEZNAJOMA Z BARU "BOLERO"1Była sierpniowa, deszczowa noc.Wiatr gwizdał ponuro w konarach drzew, a drzewa chwiały się pod naporem nawałnicy.Przez krajobraz pogrążony w mroku, skąpany w strugach ulewy przebijał się nocny pociąg zmierzający z przygranicznej stacji Rozsnyó do Budapesztu.Koła głucho, rytmicznie dudniły na szynach.Po­przez wycie wichru przedzierał się żałosny gwizd lokomotywy.W przedziale trzeciej klasy siedziały trzy osoby: Władek Mrowca, starsza kobieta o wyglądzie urzęd­niczki niższego stopnia, i węgierski chłop - tęgi, z rozlaną twarzą, z oczami ciężkimi od snu.Nad nim na półce piętrzyły się tobołki.Zapewne jechał z towarem na targ.Mrowca oparł bezwładnie głowę o ścianę wa­gonu.Na chwilę zapadł w niespokojny półsen.Wnet jednak obudziło go bolesne rwanie w ra­mieniu.Rana, którą opatrzył prowizorycznie w Rozsnyó, nabrzmiewała teraz bólem i pulsowała.Mrowca zaciskał zęby, żeby nie krzyczeć.Po chwili poczuł nagłą ulgę, a po zdrętwiałej ręce rozlało się niemal błogie ciepło.Był tak zmęczony i wyczerpany z upływu krwi, że nie pojął, iż to rana zaczęła broczyć.Siedząca naprzeciw Mrowcy kobieta usłyszała głośne kapanie.Ocknęła się z męczącego odrętwie­nia.Rozejrzała się z zaciekawieniem.Nagle jej spojrzenie spoczęło na bezwładnie zwisającej ręce Mrowcy.Zobaczyła zalaną krwią dłoń.Cofnęła się gwałtownie i wydała stłumiony okrzyk.- Proszę pana.proszę pana - dotknęła ramie­nia Mrowcy.- Co się panu stało?Władek wzdrygnął się wyrwany z omdlenia Chwilę wodził nieprzytomnymi oczami.- Krew - powiedział przeciągle przebudzony chłop.- Pewno jaki wypadek.- Wypadek - powtórzył bezwolnie Mrowca.- Właśnie jadę do szpitala.Chłop ziewnął głośno.- Pewno przy robocie?Mrowca nic nie odpowiedział.Podniósł się z tru­dem, lecz był tak słaby, że zatoczył się i upadł ciężko na ławkę.Kobieta zerwała się.Z trwożna zapobiegliwością chciała mu pomóc, lecz Mrowca odsunął ją łagodnie.Zebrał wszystkie siły i ruszył ku drzwiom przedziału.- Może panu pomóc? - usłyszał za sobą głos kobiety.- Dziękuję - odparł szorstko.Szarpnął drzwi, wyszedł na korytarz.Na twarzy poczuł ożywczy wiew wdzierającego się przez nie domknięte okno powietrza i chłodne krople desz­czu.Ruszył przed siebie.Korytarz był pusty.W głębi mdłym światłem migotała przyćmiona ża­rówka.Poszedł w tę stronę.Po chwili znalazł drzwi do toalety.W wiszącym nad umywalką lustrze zo­baczył swoją twarz.Przeraził się.Była trupio bla­da, obca, jak gdyby należała do innego człowieka."Źle ze mną - przemknęła myśl przez skołataną głowę.- Żeby tylko dojechać do Budapesztu.do Jędrka.Telepes.ulica Telepes.tramwaj sześćdziesiąt siedem." Oparł się plecami o drzwi i z ogromnym wysiłkiem zaczął ściągać wiatrówkę Zabrało mu to sporo czasu, gdyż przy każdym ru­chu ranne ramię przeszywał wzmagający się ból.Kiedy wreszcie wyswobodził się ze sztywnej od zakrzepłej krwi wiatrówki, otworzył kran, zakrwa­wioną rękę podsunął pod strugę wody.Potem z rękawa flanelowej koszuli oddarł kawałek mate­riału.Wytarł nim dokładnie rękę.Krew jednak wciąż spływała cienką, prawie czarną strugą."Musiałem oberwać w tętnicę - pomyślał.- Dla­tego jestem tak cholernie słaby.Żeby tylko doje­chać do Budapesztu.Nie wolno mi zostać po dro­dze." Oddarł drugi, większy kawał flaneli i prze­wiązał nim rękę poniżej rany.Zacisnął jak mógł najsilniej.Krew przestała spływać.Był jednak tak wyczerpany i słaby, że nie miał sił wciągnąć na siebie wiatrówki.Leżała u jego stóp.Nie potrafił nawet schylić się po nią.Targnął nim gwałtowny niepokój.Co się stanie, jeśli ktoś będzie próbował dobijać się do toalety? Zsunął się więc na kolana.W tej samej chwili usłyszał mocne łomotanie do drzwi, a potem niespokojny głos kobiety:- Proszę pana, co panu się stało? Proszę pana.- Nic.nic - odkrzyknął słabym głosem.- Za­raz wracam.Z nadludzkim wysiłkiem wsunął zdrową rękę w rękaw wiatrówki, a potem całą wiatrówkę nasu­nął na głowę.Szamotał się chwilę, by wbić się w sztywny brezent.Udało się.Rannej ręki nie próbował jednak wkładać w rękaw.Uniósł się z klę­czek, podstawił twarz pod nikły strumień wody.To go nieco otrzeźwiło.Potem wytarł twarz chust­ką i wrócił do przedziału.Kiedy wchodził, widział jeszcze dwie zama­zane twarze i otwierające się usta.Mówili coś do niego, lecz on ich już nie rozumiał.Zwalił się na ławkę, Wtulił w swój kąt i zapadł w pełne majaczeń omdlenie.Zbudziło go dopiero mocne szarpnięcie za ramię, a kiedy otworzył oczy, uj­rzał nad sobą twarz tej samej kobiety i usłyszał, jakby z bardzo daleka, jej głos.- Już Budapeszt.Trzeba wysiadać.Przetarł dłonią rozpaloną gorączką twarz, lecz nie podniósł się.- Budapeszt, proszę pana - powtórzyła ła­godnie kobieta.Pomyślał, że jeżeli teraz nie wstanie, dadzą znać na pogotowie, przewiozą go do szpitala i zacznie się badanie - skąd ten postrzał w ramię? Nie, do tego nie mógł dopuścić.- Już idę - powiedział.Wsparł się na zdrowej ręce, wstał z ogromnym wysiłkiem i chwiejnym krokiem skierował się ku wyjściu.- A plecak? - usłyszał za sobą głos kobiety.Zatrzymał się.Zaczekał, aż poda mu plecak.Nie miał sił podziękować.Skinął tylko głową, chwycił plecak za rzemienie i, nie zarzuciwszy go na ramię, ruszył przed siebie.Na szczęście plecak był lekki, niemal pusty.Nie wiedział, kiedy i jak znalazł się na peronie.Było zimno, zacinał chłodny deszcz.Ludzie szli w kierunku bocznego wyjścia.Wlókł się za nimi.Wszyscy go mijali i zdawało mu się, że stoi w miejscu.Hala dworca była ponura i ciemna.Światła przygaszone.Minął ją z uczuciem ulgi.Po drodze nikt nie zwrócił na niego uwagi.Do­piero przed dworcem zobaczył dwóch żandar­mów.Przechadzali się wolnym, miarowym kro­kiem.Na ich widok skierował się w stronę po­stoju taksówek.Zdawało mu się, że zmierzają ku niemu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl