[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Trzeci.- Nie musi pan wyliczać dalej.Jak bliski był pan powodzenia?- Bardzo bliski.O, tak.Zwłaszcza ostatnim razem.- Co pana powstrzymało?- Ktoś potężniejszy ode mnie.- To dopiero.- Wug zachichotał.- Mam na myśli moją żonę.Nazywała się Betty.Betty Jo.Poznaliśmy się w antykwariacie muzycznym Joe Schillinga.Betty Jo miała cycki jędrne i pełne jak melony.Może to zresztą była Mary Anne?- Nie nazywała się Mary Anne - powiedział doktor E.R.Philipson.- Mówi pan teraz o osiemnastoletniej córce Pat i Allena McClainów, a ona nigdy nie była pańską żoną.Opis jej piersi wykracza poza moje kompetencje.Podobnie jak piersi jej matki.Tak czy owak, ledwie ją pan zna.Wie pan o niej tylko tyle, że jest gorącą wielbicielką Natsa Katza, którego pan nie cierpi.Ona i pan nie macie ze sobą nic wspólnego.- Ty kłamliwy sukinsynu - wściekł się Pete.- O, nie.Ja nie kłamię.W przeciwieństwie do pana patrzę prawdzie prosto w oczy.Dlatego jest pan tutaj.Jest pan uwikłany w skomplikowany system podtrzymywania iluzji na gigantyczną skalę.Pan i połowa pańskich współGraczy.Chce pan się z tego wywikłać?- Nie - odparł Pete.- To znaczy, tak.Tak lub nie.Co to ma za znaczenie? - Czuł wzbierające nudności.- Mogę już iść? - spytał.- Chyba wydałem już wszystkie pieniądze.- Ma pan jeszcze czasu za dwadzieścia pięć dolarów - odparł wug doktor E.R.Philipson.- Chyba wolałbym mieć same dwadzieścia pięć dolarów.- Mam problemy z etyką zawodową, gdyż pan mi już je zapłacił.- To niech mi pan je odda.- Utknęliśmy w martwym punkcie - westchnął wug.- Myślę, że podejmę decyzję za nas obu.Czy jestem w stanie udzielić panu pomocy wartej dwadzieścia pięć dolarów? Pański problem atakuje pana podstępnie.Wkrótce pewnie zabije pana tak, jak zabił pana Luckmana.Niech pan szczególnie uważa na swoją ciężarną żonę.W chwili obecnej jest rozpaczliwie bezbronna.- Dobrze, dobrze.- W tej sytuacji, Garden, najlepiej elastycznie dostosować się do zmian.Szansę, że coś pan osiągnie, są naprawdę mizerne; jest pan zdany na siebie i pod wieloma względami prawidłowo ocenia pan sytuację.Fizycznie jest pan jednak bezbronny.Do kogo się pan może zwrócić? Do E.B.Blacka? Do pana Hawthorne’a? Niech pan spróbuje.Pomogą panu albo i nie.Teraz, wracając do brakującego wycinka czasu w pańskiej pamięci.- Właśnie - podjął Pete - brakującego wycinka czasu w mojej pamięci.Jak to wygląda?- Zrekonstruował go pan nieźle dzięki obwodom Rushmore’a.Niech pan nie szuka dziury w całym.- Ale czy zabiłem Luckmana?- Ha, ha - odparł wug.- Myśli pan, że ja panu powiem? Pan chyba oszalał.- Możliwe - odparł Pete.- Może jestem naiwny.- Było mu coraz bardziej niedobrze, niedobrze nie do wytrzymania.- Gdzie jest męska toaleta? - spytał wuga.- Czy może powinienem spytać, gdzie jest toaleta ludzka? - Rozejrzał się, mrużąc oczy.Kolory się w ogóle nie zgadzały, a kiedy próbował iść, poczuł się nieważki, a w każdym razie o wiele lżejszy, zbyt lekki.Nie był na Ziemi.Nie oddziaływała na niego l G, lecz tylko jej ułamek.Jestem na Tytanie, pomyślał.- Drugie drzwi na lewo - powiedział doktor E.R.Philipson.- Dziękuję - odparł Pete, stąpając ostrożnie.Bał się, że uleci w powietrze i zacznie się odbijać od białych ścian.- Jeszcze jedna rzecz.- Przystanął.- Co z Carol? Rzucam Patricię.Nikt dla mnie nic nie znaczy oprócz matki mojego dziecka.- Nikt nic nie znaczy, chciał pan powiedzieć - zadrwił doktor E.R.Philipson.- To był żart, w dodatku kiepski.Miałem na myśli pański stan umysłu.„Pozory aż nadto mylą, na jedwab pozuje nylon”, jak to cudownie ujął terrański humorysta, W.S.Gilbert.Życzę panu powodzenia i radzę zwrócić się do E.B.Blacka.Można na nim polegać.Nie byłbym aż tak pewien Hawthorne’a.I proszę zamknąć drzwi toalety, żebym nie musiał tego słuchać - zawołał głośno za Pete’em.- Trudno o coś obrzydliwszego niż rzygający Terranin.Pete zamknął drzwi.Gorączkowo rozmyślał o ucieczce.Musiał uciec.Przede wszystkim - jak się znalazłem na Tytanie?Ile czasu minęło? Dni, może tygodni.Muszę wracać do Carol.Chryste, pomyślał.Mogli ją tymczasem zabić, tak jak zabili Luckmana.Oni, to znaczy kto?Nie wiedział.Wyjaśniono mu to.czy rzeczywiście? Czy naprawdę otrzymał równowartość swoich stu pięćdziesięciu dolarów? Możliwe.Zachowanie wiadomości w pamięci nie należało do nich, lecz do niego.Okno, wysoko w łazience.Zdjął wielki, metalowy bęben z papierowym ręcznikiem i wspiął się tak, by dosięgnąć okna.Zamalowane na ślepo, nie miało klamek.Zaparł się mocno dłońmi, usiłując podsunąć do góry drewnianą framugę.Okno, skrzypiąc, podjechało do góry.Szczelina była dosyć duża.Podciągnął się i przecisnął.Ciemna, tytańska noc.poleciał w dół, zaczął spadać, słyszał, jak leci w dół, ze świstem, jak piórko czy raczej insekt o powierzchni niewspółmiernie wielkiej do masy.Huu-hej! - krzyknął, ale nie doszedł go żaden dźwięk, poza świstem lotu.Spadł na dwie nogi, zachwiał się i runął przed siebie, czując ból w nogach i stopach.Musiałem skręcić cholerną kostkę, stwierdził, podnosząc się z trudem do pionu.Zaułek, kocie łby, puszki piwa; pokuśtykał w stronę latarni.Po prawej świecił czerwony neon: U Dave’a.Bar.Najwyraźniej, zdjąwszy uprzednio palto, wydostał się z zaplecza, z toalety męskiej.Wsparty o mur czekał, aż ustąpi tępy ból w kostkach.- Wszystko w porządku, sir? - spytał obwód Rushmore’a w patrolującym policjancie automatycznym.- Tak - odparł.- Dziękuję.Po prostu przystanąłem, żeby.no wiesz co.Natura ma swoje prawa.- Zachichotał.- Dzięki.- Policyjny Rushmore odjechał.Co to za miasto? Wilgotne powietrze przenikał swąd popiołu.Chicago? Saint Louis? Ciepłe, smrodliwe powietrze w niczym nie przypominało czystego powietrza San Francisco.Ruszył chwiejnie ulicą, oddalając się od baru U Dave’a.Ten wug we wnętrzu, który sępił drinki, kantował terrańskich klientów, robił ich naukowo w konia.Poszukał portfela w kieszeni spodni.Zniknął.Jezus Maria.Pomacał płaszcz; leżał obok.Odetchnął z ulgą.Te prochy, które wziąłem, źle łączą się z alkoholem, czy raczej za bardzo się łączą; w tym sęk.Ale nic mi nie jest, nie mam żadnych obrażeń, tyle że jestem w lekkim szoku i trochę mam pietra.No i nie wiem, gdzie jestem.Zgubiłem się i zgubiłem samochód.W dodatku każde z osobna.- Samochód - zawołał, licząc, że zostanie usłyszany przez obwody auta.Czy też jego efekt Rushmore’a.Czasami reagował, czasem nie.Czynnik losowy.Światło, podwójny strumień światła.Samochód nadjechał skrajem jezdni; mijając Pete’a, zahamował gwałtownie.- Tu jestem, panie Garden.- Gadaj, gdzie my jesteśmy, na Boga? - Macał drzwi w poszukiwaniu klamki.- W Pocatello, Idaho.- Chryste!- To prawda, panie Garden.Klnę się na Boga.- Przyznasz, że jak na obwód Rushmore’a jesteś cholernie wyszczekany.- Otworzył samochód i zajrzał do środka, mrużąc oczy w mdłym światełku kabiny.Patrzył z nadzieją i podejrzliwością.Ktoś siedział przy sterach.Postać we wnętrzu przemówiła:- Proszę wsiąść, panie Garden.- Po co?- Chcę pana zawieźć, gdzie tylko pan zechce.- Nie chcę nigdzie jechać.Chcę zostać tutaj - odparł.- Czemu pan na mnie tak dziwnie patrzy? Nie pamięta pan, że pan po mnie przyjechał? To był pański pomysł, żeby zaliczyć to miasto, czy raczej parę miast.- Uśmiechnęła się.Była kobietą.- Kim jesteś, u diabła? - spytał.- Nie znam cię.- Ależ z pewnością mnie pan zna [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl