[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Położenie stopy wskazało nam dalszy kierunek.Po pewnym czasie zauważyliśmy inne jeszcze znaki, a w końcu doszliśmy do przekonania,że Indianie posuwali się tu bardzo powoli.Po jakimś czasie ślady znów stały się wyrazne.Koniom zdjęto z kopyt koce, a obok śladów końskich biegły odciski nóg ludzkich, co dowo-dziło, że Ogellallajowie szli odtąd pieszo.To mnie zastanowiło.Jechałem dalej, zamyślony, gdy wtem Winnetou zatrzymał konia,spojrzał w dal i zrobił ruch, jak gdyby coś sobie przypomniał. Uff!  zawołał. Jaskinia w górze, zwanej przez białych Hancock. Dlaczego ci ona przyszła na myśl?  zapytałem. Winnetou wie już teraz wszystko! W tej jaskini Siuksowie ofiarowują swoich jeńcówWielkiemu Duchowi.Ogellallajowie się rozdzielili.Większa ich część pojechała na prawo,aby zwołać rozproszone siły plemienia, a mniejsza prowadzi jeńców do jaskini.Posadzonoich po kilku na jednym koniu, a Ogellallajowie idą obok. Jak daleko stąd do tej góry? Moi bracia dostaną się tam wieczorem.188  To niemożliwe! Góra Hancock leży pomiędzy górnym Snake River a Yellowstone River! Niechaj mój brat zważy, że są dwie góry Hancock! Czy Winnetou zna właściwą? Tak. I jaskinię? Tak.Winnefou zawarł w tej jaskini przymierze z ojcem wodza Koi-tse, ale ten Ogellallajzłamał je potem.Moi bracia opuszczą teraz trop i zawierzą wodzowi Apaczów!Będąc pewnym siebie, dał koniowi ostrogę i popędził cwałem, a my za nim.Jechaliśmyprzez długi czas dolinami i parowami, aż nagle góry się rozstąpiły, a przed nami ukazała sięzarosła trawą równina, otoczona tylko na widnokręgu górami. To jest I-akom-akono, to znaczy ,,krwawa preria , zwana tak w języku szczepu Tehua objaśnił Winnetou nie zwalniając szybkiej jazdy.A więc to była ta straszna, krwawa preria, o której tyle słyszałem! Tutaj to plemiona Da-koty sprowadzały jeńców, puszczały ich i szczuły  na śmierć.Tutaj zginęły tysiące niewin-nych przy palu, w ogniu, od noża i pogrzebania żywcem.Tu nie zapuszczał się obcy Indianin,a tym mniej biały, my zaś zdążaliśmy przez tę równinę tak swobodnie, jak gdybyśmy się znaj-dowali w najspokojniejszej okolicy.Tylko Winnetou mógł tutaj być naszym przewodnikiem.Konie zaczynały się już męczyć tą gonitwą.Wtem wynurzyła się przed nami odosobnionagrupa kilku jakby zsuniętych ku sobie gór.U ich stóp, zarosłych lasem i krzakami, pozwolili-śmy spocząć koniom. To jest góra Hancock  rzekł Winnetou. A jaskinia?  spytałem. Jest po drugiej stronie góry.Za godzinę mój brat ją zobaczy.Niech mój brat pójdzie zamną, lecz niech zostawi swoją broń. Ja sam mam iść? Tak.Jesteśmy na miejscu śmierci.Tylko dzielny mąż tu wytrzyma.Niechaj nasi braciaukryją się pod drzewami i czekają!Góra, u której stóp stanęliśmy teraz, była pochodzenia wulkanicznego, a miała szerokościtrzy kwadranse drogi.Odłożyłem rusznicę i sztucer i poszedłem za Winnetou, który zacząłpiąć się na zachodnie zbocze góry, zmierzając zygzakiem ku szczytowi.Sama droga była jużuciążliwa, a przewodnik mój odbywał ją przy tym z taką ostrożnością, jak gdyby za każdymkrzakiem spodziewał się nieprzyjaciela.Trwało to rzeczywiście z godzinę, zanim wydostali-śmy się na górę. Niech mój brat zachowuje się całkiem cicho!  szepnął Winnetou.Potem położywszy się na brzuchu, zaczął się czołgać powoli przez zarośla.Poszedłem za jego przykładem, lecz omal nie cofnąłem się z przestrachu, gdyż zaledwiewychyliłem głowę spomiędzy gałęzi, ujrzałem stromą, lejkowatą przepaść krateru.Była takblisko, że mogłem dosięgnąć jej krawędzi ręką.Otchłań tę, głęboką prawie na sto pięćdziesiątstóp, porastały tylko z rzadka krzaki, na dole tworzyła ona płaszczyznę obejmującą okołoczterdziestu stóp szerokości.Tam leżeli poszukiwani przez nas mieszkańcy osady Helldorf zpowiązanymi nogami i rękami.Z trudem opanowałem wrażenie, jakie na mnie wywarła tastraszna niespodzianka.Policzyłem nieszczęśliwych.Nie brakowało nikogo, ale pilnowała ichliczna straż Ogellallajów.Zbadałem cały obwód wygasłego krateru, czy nie dałoby się zejść na dół.Było to możliwe,gdybyśmy mieli mocny sznur.Sterczało tam kilka wyskoków skalnych, do których można bygo przyczepić.Należało tylko wymyślić sposób unieszkodliwienia straży.Winnetou cofnął się, uczyniłem to samo. Czy to jest ta jaskinia?  spytałem. Tak.189  A gdzie jest właściwe wejście? Po wschodniej stronie góry, ale tamtędy nikt się nie dostanie. To zejdziemy tędy.Mamy lassa, a nasi robotnicy kolejowi zaopatrzeni są w dostatecznąilość sznurów.Winnetou skinął głową, po czym zaczęliśmy schodzić.Nie rozumiałem zupełnie, dlaczegoIndianie nie strzegli zachodniej strony góry, a jasne było, że nie strzegli, bo inaczej nie mogli-byśmy zbliżyć się tam nie zauważeni.Gdyśmy się znalezli z powrotem przy towarzyszach, słońce zapadało już za widnokręgiem.Zaraz też zaczęliśmy się przygotowywać do walki.Wszystkie sznury spleciono w jedną linę.Winnetou wybrał dwudziestu najzwinniejszych ludzi, a resztę przeznaczył do strzeżenia koni.Dwóm z pozostałych polecił w trzy kwadranse po naszym odejściu wskoczyć na konie, obje-chać górę od wschodu i daleko na prerii rozniecić kilka ognisk, potem czym prędzej powrócić.Te ogniska miały odwrócić uwagę Indian od nas, a skierować na prerię.Słońce wreszcie zniknęło zupełnie, zachód zabarwił się Jaskrawą czerwienią, która stop-niowo przeszła w głęboką purpurę, potem pobladła i zamieniła się w szarość wieczorną.Win-netou opuścił miejsce, na którym znajdowaliśmy się dotąd.Wydał mi się on w ciągu ostatnichgodzin zupełnie inny niż zwykle.Blask jego silnego i pewnego spojrzenia zmienił się w nie-spokojne migotanie.Na gładkim zazwyczaj czole ukazały się zmarszczki, świadczące o ja-kiejś obawie czy też o tym, że jakieś poważne myśli zburzyły jego, zawsze tak podziwianąprzeze mnie, równowagę umysłu.Coś go gnębiło.Wydało mi się więc, że mam nie tylko pra-wo, lecz i obowiązek spytać go o przyczynę tych zmian.Poszedłem więc, by go poszukać.Winnetou stał na skraju lasu, oparty o drzewo i patrzył nieruchomo ku zachodowi, na su-nące nisko nad samym horyzontem chmury, których wyzłocone brzegi bladły coraz bardziej.Jakkolwiek stąpałem bardzo cicho, a on był pogrążony w zadumie, nie tylko usłyszał mojekroki, lecz poznał od razu, kto się do niego zbliża.Nie oglądając się ku mnie, rzekł: Mój brat Szarlih szuka swego przyjaciela.Dobrze robi, gdyż niebawem go już nie ujrzy.Położyłem mu rękę na ramieniu, mówiąc: Czy duszę mego brata Winnetou opanowały jakieś cienie? Niech je odpędzi!On zaś podniósł rękę i wskazał na zachód. Tam płonął ogień i żar życia, a teraz wszystko to znikło i robi się ciemno [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl