[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Oto była prawdziwa postać Yaomauitla.Oto był legendarny diabeł, widywany w tej postaci przez czarownice, czarnoksiężników czy prze­lęknionych księży, którzy potem opisywali owe spotkania przez wiele stuleci.Tyle tylko, że diabeł był prawdziwy i stał w sypialni Henry'ego, cuchnąc śmiercią.- Teraz - powiedział chrapliwie Yaomauitl.- Teraz cię zabije, przyjacielu.Teraz poznasz, co to piekło!Machnął łapą w powietrzu, a jego pazury wydały dźwięk gromu.Henry schwycił mocniej pieczęcie.- W imię Ashapoli! - krzyknął.- W imię Boga! - Lecz diabeł schwycił go w obie dłonie, wbijając pazury w jego ciało, rozdzierając piżamę i unosząc go lekko z podłogi.Przez jedną sekundę Henry wpatrywał się w płonące jak pochodnie oczy i w rzędy zębów, które jednym kłapnięciem mogłyby odgryźć jego twarz.Potem krzyknął jednak:- Wierzę w Boga! Wierzę w Ojca! Wierzę w Syna! Wierzę w Ducha Świętego! Wierzę w Świętą Dziewicę! Wierzę w zmartwychwstanie! Wierzę w tamten świat i życie pozagrobowe! I wypieram się ciebie, Yaomauitlu! Wypie­ram się! Pokonałem cię!Diabeł trząsł nim, aż zdało się Henry'emu.że lada chwila mózg wypłynie mu uszami, a pazury bestii przedrą się przez ciało, dosięgając żeber.- Och, Boże! - krzyknął, uniósł dziewięć pieczęci i cisnął je w cierpieniu na twarz Yaomauitla.Ten zaskrzeczał - był to odgłos, jaki wydaje karoseria podczas dachowania na autostradzie - tyle że dwadzieścia razy głośniejszy.Upuścił Henry'ego na podłogę i zakrył łapami oczy.Trząsł się cały, jakby w ataku choroby.Podrapany i posiniaczony Henry odczołgał się z wysiłkiem po dywanie.Trzęsła się nawet podłoga, a obrazki spadały ze ścian.Potem Yaomauitl upadł, lecz upadek ten był cichy i po­wolny.I gdy Henry zdołał się obejrzeć, wsparty na brzegu łóżka, wszystkim, co ujrzał, była postać wielkości zdechłego psa, bezkształtna i kudłata.Yaomauitl szarpnął się jeszcze i znieruchomiał.W drzwiach pojawił się John.Twarz miał w tym samym kolorze co płócienna marynarka.- Dodzwoniłem się do księdza - oznajmił bezosobo­wym głosem.- Zdawał się wiedzieć, o co chodzi.Powie­dział, że będzie tu najszybciej, jak się da.Popatrzył na krwawe plamy na piżamie Henry'ego.Pod­szedł do łóżka i przyklęknął przy przyjacielu.- Jesteś ranny.Może zadzwonię jeszcze po pogotowie.- Nie, nie - zaprotestował Henry.- Nie sądzę, by lekarze zrozumieli, co tu się stało.Idź tylko i przynieś mi z szafki w łazience bandaże.A potem zahacz jeszcze o barek i podaj mi butelkę z wódką.Wolno i z wysiłkiem Henry zdjął resztki piżamy.Rany zadane mu przez Yaomauitla były głębokie, lecz wąskie.Przetarł je zrolowaną górą od piżamy.Potem, gdy John przyniósł mu bandaże i butelkę, spryskał to wszystko wódką dla odkażenia.Zacisnął zęby, gdy alkohol wypalał rany.Przykre uczucie znikło jednak wkrótce i bez większych kłopotów zdołał owinąć się bandażami.- Podejrzewam, że nie jesteś w stanie wyjaśnić mi, co to właściwie było - powiedział John.Henry wskazał głową skurczone truchło Yaomauitla.- Powiedziałem ci, że muszę walczyć z diabłem.Nie uwierzyłeś.A tak właśnie było.I co więcej, to ja wygrałem.- Ale dlaczego ty, Henry? Dlaczego to właśnie ty musiałeś walczyć z diabłem?- Nie wiem - odparł Henry z filozoficznym spokojem.- przypuszczam, że na każdego przychodzi taki dzień.EpilogBył już wieczór, gdy sześciu meksykańskich robotników opuściło sporą, wiązową skrzynkę do grobu pod podłogą kościoła w San Hipolito.Potem miejsce zostało przykryte płytą posadzki, a ksiądz nakreślił na nim wodą świeconą znak krzyża.Henry, Gil, Susan oraz Lloyd przystanęli nie opodal i przyglądali się ceremonii z czymś, co było zarazem dumą i ulgą.- O, Panie, zatrzymaj tego diabła bezpiecznie w jego grobie, aż zaświta dzień Sądu Ostatecznego, kiedy będzie on musiał pokłonić się przed Tobą i uznać Twą władzę.Ochroń wszystkich tych, którzy narazili się, by pojmać tego diabła, i tych wszystkich, którzy jako bezwolne instrumenty mogli­by nieść jeszcze jego zemstę, i niech świat człowieka wolny będzie od jego zarazy na wieki wieków.- Amen - powiedział Henry.- Amen - powtórzyli za nim Gil, Susan i Lloyd.Wyszli na zalany słońcem ganek, uścisnęli dłonie księdzu, dali papierosy i pieniądze robotnikom.Ci ostatni żegnali się nieustannie i zaraz pospieszyli do domów, by znaleźć się w nich przed zmrokiem.Jeden z nich mruknął jeszcze: „Yaomauitl” i splunął w kurz.- Uratowaliście życie wielu, przyjaciele - powiedział ksiądz.- Zasłużyliście na naszą wdzięczność.- Tak naprawdę, to przede wszystkim zasłużyliśmy sobie na sen - powiedział Henry zmęczonym głosem, pocierając kark.Wyjechali z San Hipolito pylistą droga, wiodącą wprost na zachodzące słońce.Gdy jechali już na północ, Gil spytał:Co teraz robimy? Wciąż jesteśmy Wojownikami No­cy, czy jak?Henry spojrzał na niego.Zawsze nimi pozostaniemy.Wiesz o tym.Ale diabeł jest już z powrotem w pudełku.- To jeszcze nie powód, byśmy przestali być Wojow­nikami Nocy.Podrzucili Susan i Lloyda do domów, potem pojechali do domku Henry'ego wypić jeszcze po filiżance kawy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl