[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sny tymczasem stawały się coraz gwałtowniejsze.Zła stara kobieta wydawała się teraz znacznie bardziej złowroga niż dotychczas, a Gilman wiedział, że to właśnie ona wystraszyła go w dzielnicy nędzy.Przygarbiona, długonosa, o cofniętym podbródku - nie mógł się omylić - wrażenia dopełniał bezkształtny brązowy ubiór.Na jej twarzy malował się wyraz odpychającej wrogości i rozbawienia, a kiedy się budził, pamiętał jeszcze jej głos, który przekonywał i groził.Musiał spotkać się z Czarnym Człowiekiem i udać się potem wraz z nim przed tron Azathotha do jądra ostatecznego chaosu.Tak powiedziała.Musiał podpisać księgę Azathotha własną krwią i przyjąć nowe, sekretne imię, właśnie teraz, gdy jego tajemne studia posunęły się tak daleko.Przed pójściem z nią i Brązowym Jenkinem do tronu Chaosu, gdzie cienkie flety wygrywały obłędne melodie, powstrzymywał go fakt, że w Necronomiconie natknął się na imię „Azathoth” i wiedział, że oznaczało ono pierwotne zło, zbyt przeraźliwe, by można je opisać.Stara kobieta pojawiała się zawsze znikąd, w kącie u zbiegu pochyłej ściany z sufitem.Zdawała się materializować bliżej sklepienia niż podłogi i każdej nocy wydawała się nieco bliższa i bardziej wyrazista.Podobnie Brązowy Jenkin, który z każdym snem coraz bardziej przybliżał się ku niemu, a jego żółtobiałe kły połyskiwały posępnie w nieziemskiej, fioletowej poświacie.Jego piskliwy odrażający chichot coraz częściej rozlegał się nawet na jawie w umyśle Gilmana, rankiem zaś Walter przypomniał sobie wypowiadane przez istotę słowa - „Azathoth” i „Nyarlathotep”.W głębszych snach wszystko było równie wyraziste, a Gilman zorientował się, że spowite poświatą zmierzchu otchłanie wokół niego były domeną czwartego wymiaru.Owe organiczne istoty, których ruchy zdawały się najmniej absurdalne i nieprzemyślane, stanowiły zapewne projekcję form życia z naszej własnej planety, w tym również ludzi.Czym były inne, nie ważył się nawet domniemywać.Dwie z mniej irracjonalnie poruszających się istot, raczej spore skupisko opalizujących, sferoidalnych bąbli oraz znacznie od niego mniejszy polihedron o nieznanych barwach i gwałtownie zmieniających się kątach powierzchni najwyraźniej go dostrzegły i albo podążały za nim, albo płynęły tuż przed nim, gdy zmieniał pozycję pośród gigantycznych pryzmatów, labiryntów, gromad sześcianów i płaszczyzn oraz quasi-budowli.Przez cały czas niejasne wrzaski i ryki coraz bardziej przybierały na sile, jakby zbliżały się do osiągnięcia jakiegoś przerażającego crescendo o niemożliwym do zniesienia, nieopisanym, niewyobrażalnym wręcz natężeniu intensywności.Nocą z dziewiętnastego na dwudziestego kwietnia wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego.Gilman na wpół mimowolnie przemierzał otchłanie zmierzchu wraz z masą bąbli i niewielkim polihedronem, gdy nagle spostrzegł osobliwie regularne kąty utworzone przez krawędzie jakiegoś gigantycznego zbiorowiska pryzmatów, znajdującego się nieopodal.W następnej sekundzie wyrwał się z głębiny i stanął drżący na kamiennym stoku skąpanym w intensywnym, rozrzedzonym zielonym świetle.Był boso i w koszuli nocnej, a gdy spróbował iść, przekonał się, że podnoszenie stóp przychodzi mu z ogromnym trudem.Wirujący opar skrył wszystko, z wyjątkiem najbliższej pochyłości, a Gilman aż się skulił, usiłując nie myśleć, jakie odgłosy mogą wypłynąć spośród tej osobliwej mgły.Naraz ujrzał dwa kształty pełznące mozolnie w jego kierunku, starą kobietę i małe, kosmate stworzenie.Starucha podciągnęła się na kolana i w niezwykłym geście skrzyżowała ramiona, podczas gdy Brązowy Jenkin wskazał kierunek swą odrażającą antropoidalną przednią kończyną, unosząc ją z wyraźnym trudem.Pod wpływem bliżej niesprecyzowanego impulsu Gilman zaczął brnąć przed siebie w stronę wskazywaną mu przez kudłatego stworka i układ rąk starej wiedźmy.Zanim, powłócząc nogami, zrobił trzy kroki, zapadł się znowu w otchłań skąpaną blaskiem wiecznego zmierzchu.Wokół niego gromadziły się mrowia geometrycznych kształtów, wśród których ogarnęło go nagłe oszołomienie i wrażenie bezkresu.W końcu obudził się w swoim łóżku, w pokoju na piętrze tego niezwykłego, budzącego grozę starego domu.Tego ranka czuł się bardzo zmęczony i nie poszedł na zajęcia.Coś tajemniczego najwyraźniej przykuwało jego wzrok, gdyż nie był w stanie oderwać oczu od pewnego, na pozór zwyczajnego miejsca na podłodze.Nieco później skupił swój niewidzący wzrok na zupełnie innym punkcie, a w południe jak otępiały zaczął wpatrywać się w pustkę.Około drugiej wybrał się na obiad, a przemierzając wąskie uliczki miasta, wędrował przez cały czas na południowy wschód.Dopiero zmęczenie skłoniło go do zajścia do kafejki przy Church Street, kiedy zaś się posilił, znów odczuł ów silny, nieznany i nieprzeparty impuls.Będzie musiał w końcu odwiedzić psychiatrę - może w tym wszystkim istniał jakiś związek z jego somnambulizmem, lecz póki co, powinien sam spróbować przełamać zły czar.Bez wątpienia mógł jeszcze wyzwolić się od przyciągającej go siły, dlatego też, z wielkim wahaniem, stawił jej czoło i skierował się na północ, wzdłuż Garrison Street.Zanim dotarł do mostu na Miskatonic, był zlany zimnym potem i kurczowo ściskał żelazną poręcz, wpatrując się w górę rzeki, na okrytą złą sławą wyspę, której regularne linie ustawionych pionowo kamiennych bloków lśniły posępnie w popołudniowym słońcu.I nagle ogarnęło go przerażenie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl