[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Z całą pewnością nie.Skóra Asmodeusza przybrała momentalnie szary odcień papieru.W oczach otwarła się otchłań.Wargi, z których odpłynęła cała krew, poruszyły się z trudem.– Więc ty nie?.Lampka powoli pokręcił głową.– Nie, Mod.– W głosie pana Głębi drgało wyczuwalne napięcie.– Ja cię nie wzywałem.Pod Asmodeuszem ugięły się kolana.Zobaczył czarne i czerwone płatki tańczące w powietrzu.– Muszę natychmiast wracać do domu! – krzyknął z rozpaczą.– Natychmiast!– Idę z tobą! – zawołał Lucyfer, który za wszelką cenę nie chciał dopuścić, żeby Zgniły Chłopiec sam wszedł do swego domu.Asmodeusz go nie usłyszał.– Gdzie masz dywan? – zawołał, potrząsając przyjaciela za ramię.– Latający dywan, Lampka?!– Nie masz swego? – zdumiał się Lucyfer.Zgniły Chłopiec spojrzał nieprzytomnie.W fiolecie oczu lśniła groza.– Przybiegłem pieszo.Wszystkie moje skrawki jak na złość się wyczerpały.Nie chciałem tracić czasu na budzenie stajennych i siodłanie smoka.Lucyfera ogarnęło przerażenie.– Dawać dywan! – ryknął do osłupiałych służących.– Szybko!* * *Wylądowali niemal równocześnie.Na podłodze, z twarzą, zatopioną w kobiercu z tęczowego blasku, leżała nieprzytomna Zaridja.– Jashmin! – krzyknął rozpaczliwie Asmodeusz i popędził na górę.– Czekaj! Nie wchodź tam! – Lucyfer biegł za przyjacielem po schodach, starając się go zatrzymać.Ale Zgniły Chłopiec już dopadł sypialni.Wbiegł do środka i zamarł.Rozpędzony Lucyfer wpadł na nieruchome plecy.Podniósł głowę i też zamarł.Bezkrwiste, blade wargi Asmodeusza poruszyły się.– Nie – powiedział cicho, ale wyraźnie, jakby to proste przeczenie miało moc zaklęcia odwracającego rzeczywistość.– Nie – powtórzył głośniej.Nie przyjmie prawdy do wiadomości.Odrzuci ją, zaprzeczy jej i wszystko wróci do chwili, w której nikt nie zmusza go do rozumienia słowa rozpacz.Lucyfer przełknął ślinę.Oddychał płytko, bał się nawet poruszyć.Na Mrok, myślał gorączkowo.To koniec! On oszaleje.A Asmodeusz stał nieporuszony, nie wierząc, nie chcąc wierzyć, odrzucając.W powietrzu, w pozie, jakby zrywała się do lotu, wisiała Jashmin.Sieć sznurów, rozpiętych między żyrandolem i słupami baldachimu nad łóżkiem, utrzymywała ją pod sufitem.Szeroko rozpięte złote skrzydła ifryta rzucały cień na pokój.Stopy, skrępowane w kostkach, podciągnięto wysoko, żeby nadać ciału niemal poziomą pozycję.Wyprute wnętrzności zostały starannie udrapowane jak pęk czerwonych wstążek.Okaleczone ramiona rozkrzyżowano w geście szyderczego błogosławieństwa.Odrąbane dłonie leżały na podłodze, jedna na drugiej.Między palce ktoś wetknął wiecheć polnych kwiatów.Dwa podobne bukiety sterczały szyderczo z kikutów.We włosach Jashmin miała pełno konfetti, jakieś listki, gałązki, drobne kwiatki.Na szczęście, już nie żyła.Wywrócone białkami oczy oglądały wieczność.Podłoga i ściany schlapane były krwią.Na dywanie obok odciętych dłoni leżały pędzle Asmodeusza.Zgniły Chłopiec zauważył je, upadł na kolana i zwymiotował.Trząsł nim spazmatyczny szloch.Skulił się, objął ramionami głowę.Palce kurczowo wpijały się we włosy, szarpały.Lucyfer przyklęknął obok, bezradny.Bał się nawet dotknąć przyjaciela, żeby nie wywołać ataku szaleństwa.Asmodeusz płakał i dygotał, drżącymi rękami macał nasiąknięty krwią dywan, rozmazywał czerwień po włosach i twarzy.Mamrotał.– Mod? – szepnął przestraszony Lucyfer.Nigdy nie sądził, że cokolwiek może doprowadzić przyjaciela do takiego stanu.Asmodeusz odwrócił głowę.Lucyfer nie rozpoznałby tej wykrzywionej, oszalałej twarzy z odsłoniętymi w morderczym grymasie zębami.Patrzył na zwierzę żądne mordu.– Zabiję – wycedził Asmodeusz.– Zabiję.Porwał się, żeby wstać, wybiec, dopaść tę sukę, dziwkę, żmiję, szarpać, rozszarpać, zabić! Ale siły go zawiodły i opadł na podłogę.Lucyfer objął go wpół, przydusił, nie pozwolił się wyrwać.– Nie, Mod! Zrozum! Ona na to czeka! Chce, żebyś przyszedł ją zabić.Sprowokowała cię.To podstęp! Pewnie przyjmuje gości, którzy zeznają, że rzuciłeś się na nią, żeby zabić, a jej pachołkowie już czekają z bronią.Załatwią cię, Mod, zabiją! – Nagle doznał olśnienia.– Nie możesz jej dać tej satysfakcji, co? Nie możesz, prawda? Nie dopuścisz, żeby wygrała! Co, Mod?Oszalały, zakrwawiony, płaczący Asmodeusz kiwał monotonnie głową.– Nie dopuszczę – powtarzał.– Zabiję [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl