[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Staremu łatwo wszystko odebrać.Ale nikt nie próbował, dopiero doktor Turner.- Masz zamiar go oskórować? - spytała, podnosząc ze zdziwienia głos.Widząc jej minę, miałem ochotę się roześmiać, tylko że nie było tu nic do śmiechu.- A pani chce go zjeść razem ze skórą?Nic nie odpowiedziała.Annie parsknęła z pogardą.Lizzie odłożyła swój terminal i podeszła do nas boczkiem, żeby popatrzeć, co będzie.- Jak go ugotujemy, Billy? - spytała Annie.- Grzejnik nie daje tyle ciepła.- Nie martw się, ja go ugotuję.Dziś wieczorem, nad rzeką.Umiem robić ogniska, które prawie nie dymią.I upiekę w popiele te cebulki - mówiłem z miłym poczuciem, że Annie patrzy na mnie z podziwem.- Ale jeśli.- zaczęła Lizzie.- Gdzie idziesz, Vicki?- Do kafeterii.Podniosłem wzrok znad królika.Ręce miałem usmarowane krwią i to też było miłe uczucie.- Po co tam pani idzie, pani doktor? Tam nie jest dla pani bezpiecznie.Łobuzy nadal zbierały się w kafeterii.Pas żywieniowy był pusty, ale holoterminal ciągle jeszcze działał.A ona tylko się zaśmiała.- Och, nie martw się o mnie, Billy.Nikt mnie nie zaczepia.Ale tam się coś dzieje, a ja chcę wiedzieć co.- Głód się dzieje, ot co - rzuciła Annie.- A w kafeterii głód nie wygląda ani trochę inaczej niż tutaj.Nie może pani zostawić tych biednych ludzi w spokoju?- Ja też jestem jedną z tych, jak ich nazwałaś, biednych ludzi - odpowiedziała jej doktor Turner, dalej uśmiechnięta, choć naprawdę nie było w tym nic do śmiechu.- Jestem tak samo głodna jak oni.Albo jak ty.I pójdę do kafeterii.- Ha! - prychnęła Annie.Za nic nie mogła uwierzyć, że doktor Turner nie podjada gdzieś na boku jakiegoś wołowskiego jedzenia.I za nic nie dało jej się przekonać, że jest inaczej.Annie nigdy nie można przekonać, jak się uprze.Skończyłem sprawiać królika i pokazałem Annie i Lizzie, jak mleć żołędzie na mąkę.Trzeba ją potem piec z odrobiną popiołu, żeby zniknęła gorycz.Było już późne popołudnie, ściemniało się.Zawinąłem królicze mięso w stary letni kombinezon, który zatrzymywał w środku jego zapach - teraz mógł go wyczuć co najwyżej pies.Włożyłem do kieszeni zapalniczkę Y i wyruszyłem w stronę rzeczki, żeby rozpalić ognisko.Tylko że wcale tam nie dotarłem.Coraz więcej i więcej ludzi szło w stronę kafeterii.Nie łobuzów - normalnych ludzi.Pędzili przez zimowy mrok, przygarbieni, jakby coś ich tam wszystkich gnało.No, mnie też w końcu pognało.Obwąchałem solidnie swój pakunek, żeby sprawdzić, czy nikt nie wyczuje króliczego mięsa, i wszedłem do kafeterii.Wszyscy oglądali „Wojownika”.Miałem wrażenie, że ludzie oglądają to przez cały boży dzień.Było ich tu coraz więcej i więcej, przychodzili, odchodzili, ale nawet ci, co odeszli, wracali tu jeszcze raz.Jak człowiekowi burczy w brzuchu, to lubi zająć myśli czymś przyjemniejszym.Kiedy wszedłem, koncert właśnie się kończył, a ludzie tarli oczy, płakali i ściskali się, jak to zawsze po śnieniu na jawie.Ale zaraz też zobaczyłem, że doktor Turner miała rację.Tu faktycznie coś się działo.Jack Sawicki stanął przed holoterminalem i go wyłączył.Śniący na jawie, siedzący w tym swoim wózku z uśmiechem, który był zawsze ciepły jak słoneczny blask, natychmiast zniknął.- Mieszkańcy East Oleanty - zaczął Jack i urwał.Musiał zdać sobie sprawę, że gada jak jakiś wołowski polityk.- Słuchajcie, ludzie.Stoimy po pas w gównie.Ale przecież możemy coś zrobić, żeby się z niego wydostać.- Co na przykład? - krzyknął ktoś, ale wcale nie złośliwie.Po prostu chciał wiedzieć.Próbowałem dojrzeć, kto to, ale tłum stał zbyt gęsto.- Jedzenie się skończyło - mówił Jack.- Grawkolej nie działa.W Albany przy rządowym terminalu nikt się nie zgłasza.Ale mamy jeszcze siebie! Ile to będzie do Cogamille - z osiem mil? Może tam mają jedzenie.Miasto leży na skrzyżowaniu prywatnych linii grawkolejowych, a oprócz tego mają jeszcze państwową, więc są większe szansę, że jakiś pociąg u nich działa.A może ich kongresman albo inny nadzorca załatwił im, tak jak przedtem nam, powietrzne transporty jedzenia i może ich samolot jeszcze lata.Są w innym okręgu wyborczym.Sami nic nie wiemy.Ale moglibyśmy w kilku pójść tam i zobaczyć.Może dostalibyśmy jakąś pomoc.- Osiem mil przez góry, w zimie?! - rozdarła się Celie Kane.- Zawsze mówiłam, że jesteś stuknięty, Sawicki, i miałam zupełną rację! Ludzie, mamy wariata za burmistrza!Nikt nie przyłączył się do wrzasków Celie.Stanąłem na krześle, tuż pod samą ścianą, żeby lepiej widzieć.Wszystkich ciągle jeszcze wypełniało to uczucie, jakie zostawiają człowiekowi koncerty Śniącego na jawie.A może nie.Może ten koncert wrył się im gdzieś bardzo głęboko, skoro tyle się go naoglądali.Tak czy inaczej wcale się nie wściekali na wołowskich polityków, którzy wpuścili ich w te maliny - no, może z wyjątkiem Celie i kilku jej podobnych.Zawsze znajdzie się paru takich.Ale większość twarzy, którym się przyglądałem, była zamyślona, a ludzie rozmawiali między sobą przyciszonymi głosami.Coś się we mnie poruszyło - coś, o czym nawet nie wiedziałem, że je w sobie mam.- Ja idę - oświadczył Jack Sawicki.- Można iść wzdłuż torów kolejowych.- Będą mocno zawiane śniegiem - odezwał się Paulie Cenverno.- Przez ostatnie dwa tygodnie nie jeździły żadne pociągi.- Weźcie grzejnik Y - odezwał się znienacka jakiś kobiecy głos.- Podkręćcie go do oporu i stopcie, ile się da!- Idę z tobą - dołączył się Jim Swikehardt.- Jak sobie zrobicie sanki - zawołała Krystal Mandor - będziecie mogli przywieźć więcej jedzenia.- Jakby przywieźli jedzenie, to byśmy mogli zrobić stałe dyżury.Ludzie zaczęli się spierać, ale wcale się przy tym nie kłócili.Przy Jacku stanęło dziesięciu mężczyzn i Judy Farell, która ma metr osiemdziesiąt wzrostu i kładzie Jacka na rękę.Zlazłem ze swojego krzesła, a coś chrupnęło mi w kolanie.Przepchnąłem się przez tłum i stanąłem przy Jacku.- Ja też, Jack.Ja też idę.Ktoś się zaśmiał, przeciągle i złośliwie.To nie była Celie.Ale potem śmiech nagle się urwał.- Billy.- zaczął Jack przyjaznym tonem, ale nie dałem mu skończyć.Mówiłem szybko i cicho, tak żeby nie słyszał mnie nikt oprócz Jacka i Bena Radissona, który stał tuż przy nim.- Powstrzymasz mnie, Jack? Jeśli wy pójdziecie, to jak chcecie mnie powstrzymać, żebym nie szedł z wami? Zbijecie mnie do nieprzytomności, żebym nie mógł iść? Lizzie jest głodna.Annie nie ma nikogo oprócz mnie.Jak tego jedzenia z Coganville będzie za mało, to może mi powiesz, że Annie i Lizzie dostaną uczciwą działkę? Kiedy jest z nami ta cała doktor Turner?Jack nie odpowiedział.Ben Radisson powolutku pokiwał głową, patrząc mi prosto w oczy.To dobry człowiek.Dlatego chciałem, żeby słyszał.Królicze mięso rozpłaszczyło się, przyciśnięte pod kurtką do mojej piersi.Nikt go nie wyczuł.Nikt też nie mógł dojrzeć niewielkiego wybrzuszenia, bo to w końcu przecież był tylko malutki kawałek mięsa, marny królik, żałosny jak kupka śmieci.Lizzie jest głodna.Annie to taka duża kobieta.Muszę iść do Coganville.Ale nie miałem zamiaru nic mówić Annie.Chybaby mnie zabiła, zanimbym zdążył ją uratować.* * *Wyruszyliśmy o pierwszym brzasku - cała dwunastka.Większa gromada mogłaby przestraszyć tych z Coganville.Nie chcieliśmy zabierać im tego, czego może sami potrzebują.Tylko nadwyżki.Nie, to nieprawda.Chcieliśmy wszystkiego, czego sami potrzebujemy.Wstałem z kanapy cichutko, żeby nie obudzić Annie ani Lizzie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl