[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wszystkie ziały na oścież mrokiem i pustką.Także wewnątrz panowała taka cisza, jakby od wieków śmierć była tu jedyną mieszkanką; chcąc lepiej widzieć, uruchomiłam moje nocne spojrzenie i wsunąwszy głowę do środka kamiennej izby, otwarłam świetliste oka czułków, od czego poszedł w głąb fosforyczny blask.Ujrzałam się naprzeciw osmolonego kominka z chropawych płyt, na którym dawno wystygła garść połupanych polan i nadwęglonego chrustu, widziałam też ławę i pordzewiałe narzędzia u ściany, legowisko wymięte i kamienne jakieś buły w kącie.Dziwne mi się wydało, że nic tu nie broni wejścia, a nie ufając zapraszającej pustce, choć w głębi drzwi stały otworem, bodaj przez to właśnie, w tym wietrząc zasadzkę, wycofałam się bez szmeru, jakem wniknęła, aby podjąć wspinaczkę na wyższe piętro.Do okna, z którego szedł mgławy brzask, ani myślałam się zbliżyć.Wczołgałam się wreszcie na dach i znalazłszy się na jego ośnieżonej płaszczyźnie, ległam jak warujący pies, by czekać dnia.Słyszałam dwa głosy, nie pojmowałam jednak, o czym mówiły.Spoczywałam w bezruchu, zarazem pragnąc i lękając się chwili, w której skoczę na przeciwnika, aby uwolnić Arrhodesa i sprężona w zastygnięciu, bezsłownie wyobrażając sobie obroty zmagań, zakończonych użądleniem, jednocześnie patrzałam we własną głąb, już nie doszukując się w niej teraz źródeł woli, lecz usiłując wykryć najsłabszy chociaż znak, wyjawiający, czy jednego tylko człowieka zabiję.Nie wiem, kiedy ten lęk ustąpił.Spoczywałam nadal niepewna, bo nie znająca siebie, lecz właśnie ta niewiedza, czy przybyłam jako wybawicielka, czy jako zabójczym, stając się dla mnie czymś nieznanym dotąd, niepojęcie nowym, czyniąc sens każdego mojego drgnięcia pełnym zagadkowej dziewiczości, napawała mnie zachwytem.Zachwyt ten zdziwił mnie niemało i rozważałam, czy nie w nim właśnie objawia się mądrość sprawców, skoro uczynili tak, bym mogła moc bezbrzeżną upatrywać naraz w niesieniu pomocy i zatraty, wszelako i tego nie byłam pewna.Odgłos nagły, krótki, a po nim głos bełkotliwy dobiegły mnie z dołu — jeszcze jeden dźwięk, głuchy, jakby padającego ciężaru, a potem cisza.Zaczęłam się sczołgiwać z dachu, zgiąwszy niemal we dwoje odwłok tak.że pierśną połową ciała przylgnęłam do ściany, a ostatnią parą nóg i tuleją żądła spoczywałam jeszcze na dachowej krawędzi, aż łbem wahającym się od wysiłku zbliżyłam się, wisząc, ku otworowi okiennemu.Świeca gasła, strącona na podłogę, lecz knot jej jeszcze się jarzył czerwono i wysileniem nocnego wzroku ujrzałam pod stołem leżący kadłub, zalany czarną w tym oświetleniu krwią, a chociaż wszystko we mnie żądało skoku, wciągnęłam pierwej powietrze o woni krwi i stearyny: ten człowiek był mi obcy, więc doszło do walki i Arrhodes ugodził go przede mną, jak, czemu, kiedy, nie postało mi w myśli, to bowiem, że z nim, żywym, jestem teraz w tym pustym domu sam na sam.że nas tylko dwoje, poraziło mnie jak grom.Drżałam, oblubienica i morderczyni, notując jednocześnie okiem, które nie mrugało, miarowe skurcze tego wielkiego ciała, wydającego ostatni dech.Więc odejść teraz, cichcem, w świat ośnieżonych gór, byle nie zostać z nim w cztery oczy, w sześć oczu.poprawiłam się, skazana na straszność i śmieszność bez wyjścia, i to uczucie drwiny i szyderstwa, przeważywszy szalę, pchnęło mnie tak, że ześliznęłam się, wciąż jeszcze zawisła głową na dół jak czatujący pająk, i nie bacząc już na lekkie zgrzytanie brzusznych łusek po parapecie, śmigłym łukiem przeskoczyłam trupa, by dopaść drzwi.Nie wiem jak ani kiedy je pchnęłam.Za progiem były kręte schody, a na nich na wznak Arrhodes, głową przekręconą wsparty o wyświechtany głaz, musieli walczyć na tych schodach, przez co nic mię prawie nie doszło, tu u mych nóg więc leżał, żebra poruszały się, zobaczyłam, tak właśnie, jego nagość, której nie znałam, którą pomyślałam tylko pierwszej nocy, na sali balowej.Charczał, widziałam, jak usiłuje rozewrzeć powieki, otwierały się, najpierw białka, a ja, przechylona w tył.ze zgiętym odwłokiem, wpatrywałam się z góry w jego odwróconą twarz, nie śmiać ani dotknąć go, ani się cofnąć, bo póki był żyw, nie byłam pewna siebie, choć krew uchodziła z niego z każdym oddechem, widziałam jednak dobrze, że mój obowiązek sięga ostatniego tchu, ponieważ wyrok królewski należy wypełnić i w agonii, więc nie mogłam ryzykować, skoro wciąż jeszcze żył i nie wiedziałam też, czy na pewno chcę jego ocknięcia.Gdyby otwarł przytomnie oczy i odwróconym obrazem wziął mnie całą, taką jaka stałam nad nim, bezsilnie już śmiercionośna w modlitewnym geście, brzemienna nie od niego, byłżeby to ślub, czy jego przewidziana niemiłosiernie parodia?Lecz nie otworzył przytomnych oczu i kiedy świt wszedł między nas kłębami drobno roziskrzonego śniegu od okien, którymi w zadymce górskiej wył cały dom, zajęczał raz jeszcze i przestał oddychać, a wtedy, już uspokojona, układłam się przy nim szczelnie, owinęłam go i wzięłam w objęcia, i leżałam tak w świetle i w mroku przez dwa dni śnieżycy, która okrywała nas nie tającą pościelą.A w trzecim dniu wzeszło słońce.Czerwiec 1974Profesor A DońdaZe wspomnień Ijona TichegoSłowa te ryję w glinianych tabliczkach przed moją jaskinią.Zawsze interesowało mnie, jak Babilończycy to robili, nie przypuszczałem jednak, że sam będę musiał próbować.Musieli mieć lepszą glinę, a może pismo klinowe lepiej się do tego nadawało.Moja rozłazi się albo kruszy, wolę to jednak od gryzmolenia wapieniem po łupku, bo od dziecka jestem wrażliwy na zgrzytanie.Nie będę już nigdy nazywał starodawnych technik prymitywnymi.Profesor przed odejściem obserwował, jak męczę się, żeby skrzesać ogień, i gdy złamałem po kolei nóż do otwierania konserw, nasz ostatni pilnik, scyzoryk i nożyczki, zauważył, że docent Tompkins z British Museum próbował przed czterdziestu laty wyłupać z krzemienia zwyczajną skrobaczkę, podobną do sporządzanych w epoce kamiennej i zwichnął sobie nadgarstek oraz stłukł okulary, ale skrobaczki nie wyłupał.Dodał też coś o urągliwej wyższości, z jaką patrzymy na jaskiniowych antenatów.Miał rację.Moja nowa siedziba jest nędzna, materac już zgnił, a z bunkra artyleryjskiego, w którym tak dobrze się mieszkało, wygnał nas ten schorowany, stary goryl, którego licho przyniosło z dżungli.Profesor utrzymywał, że goryl wcale nas nie wysiedlił.Było to o tyle prawdą, że nie okazywał agresywności, lecz wolałem nie dzielić z nim i tak ciasnego pomieszczenia — najmocniej denerwowały mnie jego zabawy granatami [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl