[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niczego więcej nie mógł zrobić.Usłyszał jak jeszcze parę razy zaszlochała, a potem opuściła pokój, pocieszana przez policjantkę.Gdy sobie poszła, zjawił się sierżant Schiller.Przez chwilę stał przy Jacku, a potem wyciągnął coś, co trzymał za plecami.Zwykła, drewniana fujarka i kilka arkuszy papieru, zapisanych ręcznie.Jack w przelocie zauważył imię „Awen”.- Powie mi pan coś o tym? - zapytał.- Właśnie dostarczył to urzędnik pańskiego adwokata.- Muzyka ludowa - odparł Jack.- Muzyka ludowa? Jest pan obwiniony o kidnaping i morderstwo i chce pan grać muzykę ludową?- A co to pana obchodzi?Jack już dawno się przekonał, że odgrywanie twardziela odbiera mu tak naprawdę odwagę.Ale wiedział też, że jeśli powie cokolwiek sierżantowi Schillerowi, zniszczy wszelkie szansę powstrzymania Quintusa Millera i ocalenia Randy'ego.Sierżant Schiller nigdy nie uwierzy, że istoty ludzkie mogą biegać w ścianach i chodzić w ziemi; nie uwierzy, dopóki nie będzie za późno; i nigdy też nie pozwoli Jackowi tropić Quintusa Millera.- A co, gdyby mi pan powiedział, gdzie pan schował swego chłopca? - zapytał sierżant Miller.- Wtedy będzie mógł pan dostać flet.- Zatrzymaj pan sobie ten cholerny flet - odrzekł Jack, starając się mówić takim tonem, jakby go to nic nie obchodziło.- Kiedyś będzie pan musiał mi powiedzieć - ostrzegł go sierżant Schiller.- Nie mogę powiedzieć panu czegoś, czego nie wiem.- Zabił go pan, prawda? Daj pan spokój, to można zrozumieć.Był pan w stresie.Pańskie małżeństwo się rozpadało.Był pan zmęczony odpowiedzialnością za zajmowanie się nim, tak bardzo przypominał panu żonę, że wybrał pan łatwiejsze wyjście i zabił go.Jack odwrócił się i popatrzył sierżantowi Schillerowi prosto w oczy.- To - oświadczył - jest gówno prawda.Sierżant Schiller przez chwilę spoglądał na niego, a potem wręczył mu flet.- W ostatnich jedenastu latach, panie Reed, poodwracałem masę kamieni i znalazłem pod nimi całą masę całkiem obrzydliwych kreatur.Ale nigdy nie odkryłem niczego podobnego do pana.Z tymi słowami pstryknięciem palców przywołał strażnika sprzed drzwi i polecił mu odprowadzić Jacka z powrotem do celi.Tej nocy żądni ofiarniczej krwi Quintus Miller i jego obłąkańcy szaleli w całym Milwaukee, Madison i wzdłuż łączących je linii ley.W niebie ryczały gromy, nienaturalne błyskawice wędrowały na szczudłach wzdłuż linii ley, a powietrze było gęste od napięcia zbliżającej się katastrofy.Blisko Dousman piętnastoletnia córka farmera, Sarah Lee Kodiak, została wciągnięta w głąb ciemnozielonego pola włoskiej kapusty.Wleczono ją przez dwieście jardów po polu, a ona wrzeszczała nieziemsko wysokim głosem, wciągana coraz głębiej, po uda, po pas, po szyję, aż wreszcie pochłonęła ją żyzna, czarna gleba, podczas gdy jej ojciec i brat jeszcze rozpaczliwie biegli do miejsca, w którym zniknęła.W świetle reflektorów traktora, w deszczu przylepiającym im włosy do twarzy, ojciec i brat kopali szpadlami i motykami przez ponad dwie godziny, pochlipując z żalu i wyczerpania, ale nie zdołali jej odnaleźć.Czarna gleba, plamy szkarłatu, lecz ani śladu Sarah Lee.Pięćdziesięciopięcioletni bankier, Lincoln Winter, został wciągnięty w głąb chodnika, w chwili gdy wysiadał z taksówki na The Avenue w Madison.Otworzył drzwi, stanął na chodniku i w tym momencie jego stopa została wciągnięta prosto w beton.Wrzasnął jeden raz, mimo to nikt na niego nie spojrzał, a gdy zdumiony kierowca wysiadł, by odebrać należność, Lincoln Winter znikł.Taksówkarz nie popatrzył w dół, bo gdyby to uczynił, ujrzałby cztery wymanikiurowane końce palców drapiące w męce chodnik, jak cztery wijące się różowe poczwarki, którym udało się tylko na chwilę unieść porzucony karton od McDonalda, nim także zniknęły.Heidi Feldman, kelnerka z restauracji Karla Ratzcha w Milwaukee, o włosach ufarbowanych na kasztanowo, została schwytana przez szaleńców, gdy jechała windą na piąte piętro do swego mieszkania w West Allis.Pochyliła się do lustra na tylnej ścianie kabiny, aby wyskubać rosnący nie na miejscu włosek z brwi, gdy dwie potężne ręce roztrzaskały szkło i wciągnęły ją głową naprzód w ceglaną ścianę szybu windy, podczas gdy kabina z pojękiwaniem kontynuowała swą drogę do góry.W tych paru ostatnich momentach życia Haidi Feldman czuła się tak, jakby jej głowa była mielona niczym zboże miedzy dwoma twardymi kamieniami młyńskimi.Na piątym piętrze jej mąż otworzy drzwi kabiny z uśmiechem na ustach i dużym martini w dłoni i ujrzał windę pustą i rozdartą.Trzydziestopięcioletni inżynier telewizyjny, Roy Truesho, spał obok swej żony w bliźniaczym domku w Monona, na południowy wschód od Madison, gdy błyszcząca ręka wynurzyła się z pokrytego fornirem drewnianego wezgłowia i drgając sięgnęła jak modliszka po jego napięstek.Cal po calu Roy został wciągnięty w wezgłowie, z powolnym, bulgoczącotrzeszczącym dźwiękiem.Nie zakrzyczał.Jego żona otworzyła oczy w sam czas, by ujrzeć jak lewa stopa męża, z palcami zesztywniałymi z bólu, znika w twardym drewnie.I tak pozostała sama, owdowiała, z dwojgiem małych dzieci, śpiących w pokoju po drugiej stronie podestu.Deszcz spływał jak gorąca krew na cały obszar hrabstw Green, Dane i Jefferson.W swej celi w komendzie policji w Milwaukee Jack siedział na pryczy w niewygodnej pozycji ze skrzyżowanymi nogami, czekając, aż minie północ, a księżyc stanie w zenicie, choć niewidoczny, bo skrywany przez deszczowe chmury.„Około 1.godz.- napisał Geoff - linie ley będą namagnet do max; łatwiej ci przenik, nadziejam”.Notatka kończyła się słowami: „Spotkam cię przy pantaklu, pokój Q, jak najprędzej”.Jack zamknął oczy, oddychając głęboko i miarowo, choć wiedział, że wszelkie próby zaśnięcia okażą się daremne.Cały kłopot w tym, że gdy szło o sedno sprawy, sam ani na chwilę nie mógł uwierzyć, że będzie w ogóle zdolny wejść w ścianę, a cóż dopiero przedostać się do Dębów i wynurzyć z pantakla Quintusa Millera i to jeszcze z taką łatwością, jak człowiek wysiada z wagonu metra.Ćwiczył bez przerwy „Lavender Blue” w dziwacznej tonacji Quintusa Millera - ku ogromnej wściekłości krzykliwego choć otępiałego od narkotyków punka o dwie cele dalej - recytował teksty rytuału i imiona.Wszystko to bardziej niż kiedykolwiek do tej pory wyglądało na jakieś hokus-pokus.Gdyby na własne oczy nie widział szaleńców wychylających się z ziemi, gdyby nie widział płonących palców ojca Bella ani Essie Estergomy wciąganej w żwir - w ogóle by nie próbował.Tuż przed dwunastą, gdy znowu wziął flet, by raz jeszcze odegrać Lavender blue, dilly-dilly, lavender green, wszedł sierżant Schiller.Zatrzymał się w drzwiach z rękami w kieszeniach i spojrzał na niego.- Koniec mojej zmiany - odezwał się wreszcie.- Jadę teraz do domu.Zastanawiałem się, czy powie mi pan coś, co by mi pomogło zasnąć.Jack odpowiedział mu długim spojrzeniem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl