Pokrewne
- Strona Główna
- Wiatrowski Henryk Rycerz Swiatlosci (SCAN dal 789
- KRZYŻACY tom I H. Sienkiewicz
- Ogniem i mieczem t.2 Sienkiewicz
- Foster Alan Dean Tran ky ky Czas na potop
- Pan Wolodyjowski Sienkiewicz
- Ksiega Henrykowska
- Simak Clifford Zasada wilkolaka
- Selección de Partidas Comentadas de Miguel Najdorf
- Brian Herbert & Kevin J. Anderson Dune House Atreides
- Brantome Zywoty pan swowolnych
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- aniadka.keep
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale nic to! Bądźcie zdrowi i módlcie się, żeby mi Pan Bóg pofortunił.Odprowadźcie mnie jeno do bramy!– Jakże to? Zaraz chcesz iść? – pytał pan Czarniecki.– Mamże czekać, aż rozednieje albo aż mgła opadnie? Czy to mi głowa niemiła?Lecz nie poszedł tej nocy pan Kmicic, bo właśnie kiedy doszli do bramy, jak na złość ciemność poczęła się rozjaśniać.Słychać było przy tym jakiś ruch przy olbrzymim dziale.Nazajutrz z rana przekonali się oblężeńcy, że przetoczono je w inne miejsce.Odebrali podobno Szwedzi jakoweś doniesienie o wielkiej słabości muru nieco opodal, na zawrocie, koło południowej baszty, i tam postanowili skierować pociski.Może i ksiądz Kordecki nie byłobcy tej sprawie, gdyż poprzedniego dnia widziano starą Kostuchę wychodzącą z klasztoru, używano zaś jej głównie, gdy chodziło o rozsie-wanie między Szwedami fałszywych doniesień.Bądź co bądź, był to z ich strony błąd, bo oblężeńcy mogli tymczasem naprawić w dawnym miejscu mur, silnie już nadwątlony, a czynienie nowego wyłomu musiało znów zabrać kilka dni.Noce ciągle były jasne, dni zgiełkliwe.Strzelano ze straszliwą usilnością.Duch zwątpienia znów zaczął przelatywać nad oblężonymi.Byli tacy między szlachtą, którzy po prostu chcieli się poddać; niektó-rzy zakonnicy stracili także serce.Opozycja nabierała siły i powagi.Ksiądz Kordecki stawiał jej czoło z niepohamowaną energią, ale zdrowie jego poczęło szwankować.Tymczasem Szwedom nadchodziły no-NASK IFPUGZe zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG235we posiłki i transporta z Krakowa, mianowicie straszliwe palne pociski kształtu rur żelaznych napełnionych prochem i ołowiem.Te więcej jeszcze strachu niż szkód przyczyniły oblężonym.Kmicic, od czasu jak powziął zamiar wysadzenia prochem kolubryny, przykrzył sobie w fortecy.Co dzień też z utęsknieniem spoglą-dał na swoją kiszkę.Po namyśle uczynił ją jeszcze większą, tak że mia-ła blisko łokieć długości, a gruba była jak cholewa.Wieczorem z murów rzucał chciwe spojrzenia w stronę działa, potem niebo rozpatrywał jak astrolog.Ale księżyc jasny, rozświecający śnieg, udaremniał ciągle jego przedsięwzięcie.Aż nagle przyszła odwilż, chmury zawaliły widnokrąg i noc uczyniła się ciemna, choć oko wykol.Pan Andrzej wpadł w taki humor, jakby go kto na sułtańskiego dzianeta wsadził, i ledwie północ uderzy-ła, znalazł się przy panu Czarnieckim w swoim rajtarskim stroju i z kiszką pod pachą.– Idę! – rzekł.– Czekaj, dam znać przeorowi.– A dobrze.No, panie Pietrze, daj gęby i ruszaj po księdza Kordeckiego!Czarniecki pocałował go serdecznie i zawrócił.Ledwie uszedł ze trzydzieści kroków, zabielał przed nim ksiądz Kordecki.Domyślał się sam, że Kmicic wyruszy, i szedł go pożegnać.– Babinicz gotów.Czeka tylko na waszą wielebność.– Spieszę, spieszę! – odpowiedział ksiądz.– Matko Boska, ratujże go i wspomagaj!Po chwili stanęli obaj przy przechodzie, gdzie pan Czarniecki zostawił Kmicica, lecz pana Andrzeja nie było już ani śladu.– Poszedł!.– rzekł ze zdumieniem ksiądz Kordecki.– Poszedł! – odrzekł pan Czarniecki.– A zdrajca!.– mówił z rozrzewnieniem przeor – chciałem mu jeszcze ten szkaplerzyk na szyję włożyć.Umilkli obaj; milczenie było dokoła, bo dla zbyt ciemnej nocy nie strzelano z obu stron.Nagle pan Czarniecki szepnął żywo:– Jak mi Bóg miły, tak nawet nie stara się iść cicho.Słyszysz wasza wielebność kroki? Śnieg chrzęści!– Najświętsza Panno! osłaniajże sługę swego! – powtórzył przeor.Czas jakiś słuchali obaj pilno, dopóki raźne kroki i chrzęst śniegu nie ucichły.NASK IFPUG236Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG– Wie wasza wielebność co? – poszepnął Czarniecki – chwilami myślę, że mu się uda, i nic się o niego nie boję.To bestia, poszedł tak, jakby szedł pod wiechę gorzałki się napić.Co za fantazja w tym człe-ku! Albo on nałoży wcześnie głową, albo hetmanem zostanie.Hm, żebym go nie znał sługą Marii, myślałbym, że ma.Dajże mu Boże szczęście, daj mu Boże, bo takiego drugiego kawalera nie masz w Rzeczypospolitej.– Tak ciemno, tak ciemno! – rzekł ksiądz Kordecki – a oni się od czasu waszej nocnej wycieczki strzegą.Może na cały szereg wpaść, ani się obejrzy.– Tego nie myślę; piechota stoi, to wiem, i pilnują się bardzo, ale przecie stoją na szańcu, nie przed szańcem, nie przed wylotami własnych armat.Jeśli kroków nie usłyszą, to może się łacno pod szaniec podsunąć, a potem go sama wyniosłość osłoni.Uf!Tu sapnął i urwał pan Czarniecki, bo z oczekiwania i trwogi serce poczęło mu bić jak młotem, a w piersiach tchu mu nie stało.Ksiądz począł żegnać ciemności.Nagle trzecia osoba stanęła przy dwóch rozmawiających.Był to pan miecznik sieradzki.– A co tam? – spytał.– Babinicz poszedł na ochotnika prochami kolubrynę rozsadzać.– Jak to? Co?– Wziął kiszkę z prochem, sznur, krzesiwo.i poszedł.– Pan Zamoyski ścisnął sobie głowę dłońmi.– Jezus Maria! Jezus Maria! – rzekł.– Sam jeden?– Sam jeden.– Kto jemu pozwolił? Toż to jest niepodobieństwo!.– Ja! Dla mocy bożej wszystko jest podobne, nawet i powrót jego szczęśliwy! – odpowiedział ksiądz Kordecki.Zamoyski umilkł.Czarniecki począł parskać ze wzruszenia.– Módlmy się! – rzekł ksiądz.Klękli we trzech i zaczęli się modlić.Ale niepokój podnosił włosy na głowie dwom rycerzom Upłynął kwadrans, potem pół godziny, potem godzina, długa jak wieki.– Już chyba nic nie będzie! – rzekł pan Piotr Czarniecki.I odetchnął głęboko.Nagle w dalekości buchnął olbrzymi słup ognia i huk, jakby wszystkie gromy nieba zwaliły się na ziemię, wstrząsnął murami, ko-ściołem i klasztorem.NASK IFPUGZe zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG237– Wysadził! wysadził! – począł krzyczeć pan Czarniecki.Nowe eksplozje przerwały mu dalsze słowa.A ksiądz rzucił się na kolana i wzniósłszy ręce do góry wołał ku niebu:– Matko Najświętsza! Opiekunko, Patronko, wróć go szczęśliwie!Gwar uczynił się na murach.Załoga nie wiedząc, co się stało, chwyciła za broń.Z cel poczęli wypadać zakonnicy.Nikt już nie spał.Nawet niewiasty zerwały się ze snu.Pytania i odpowiedzi zaczęły się krzyżować jak błyskawice.– Co się stało?– Szturm!– Działo szwedzkie pękło! – wołał jeden z puszkarzy.– Cud! Cud!– Działo największe pękło! – Ta kolubryna.– Gdzie ksiądz Kordecki?– Na murach! Modli się! On to sprawił!– Babinicz działo wysadził! – wołał pan Czarniecki.– Babinicz! Babinicz! Chwała Pannie Najświętszej! Już nam nie będą szkodzili!Jednocześnie odgłosy zamieszania poczęły dolatywać i ze szwedzkiego obozu.Na wszystkich szańcach zabłysły ognie.Słychać było coraz większy rejwach.Przy świetle ognisk widziano masy żołnierzy poruszających się bezładnie w rozmaite strony, zagrały trąbki, bębny warczały ciągle; do murów dolatywały krzyki, w których brzmiała trwoga i przerażenie.Ksiądz Kordecki klęczał ciągle na murze.Na koniec noc poczęła blednąć, lecz Babinicz nie wracał do twierdzy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl agnieszka90.opx.pl
.Ale nic to! Bądźcie zdrowi i módlcie się, żeby mi Pan Bóg pofortunił.Odprowadźcie mnie jeno do bramy!– Jakże to? Zaraz chcesz iść? – pytał pan Czarniecki.– Mamże czekać, aż rozednieje albo aż mgła opadnie? Czy to mi głowa niemiła?Lecz nie poszedł tej nocy pan Kmicic, bo właśnie kiedy doszli do bramy, jak na złość ciemność poczęła się rozjaśniać.Słychać było przy tym jakiś ruch przy olbrzymim dziale.Nazajutrz z rana przekonali się oblężeńcy, że przetoczono je w inne miejsce.Odebrali podobno Szwedzi jakoweś doniesienie o wielkiej słabości muru nieco opodal, na zawrocie, koło południowej baszty, i tam postanowili skierować pociski.Może i ksiądz Kordecki nie byłobcy tej sprawie, gdyż poprzedniego dnia widziano starą Kostuchę wychodzącą z klasztoru, używano zaś jej głównie, gdy chodziło o rozsie-wanie między Szwedami fałszywych doniesień.Bądź co bądź, był to z ich strony błąd, bo oblężeńcy mogli tymczasem naprawić w dawnym miejscu mur, silnie już nadwątlony, a czynienie nowego wyłomu musiało znów zabrać kilka dni.Noce ciągle były jasne, dni zgiełkliwe.Strzelano ze straszliwą usilnością.Duch zwątpienia znów zaczął przelatywać nad oblężonymi.Byli tacy między szlachtą, którzy po prostu chcieli się poddać; niektó-rzy zakonnicy stracili także serce.Opozycja nabierała siły i powagi.Ksiądz Kordecki stawiał jej czoło z niepohamowaną energią, ale zdrowie jego poczęło szwankować.Tymczasem Szwedom nadchodziły no-NASK IFPUGZe zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG235we posiłki i transporta z Krakowa, mianowicie straszliwe palne pociski kształtu rur żelaznych napełnionych prochem i ołowiem.Te więcej jeszcze strachu niż szkód przyczyniły oblężonym.Kmicic, od czasu jak powziął zamiar wysadzenia prochem kolubryny, przykrzył sobie w fortecy.Co dzień też z utęsknieniem spoglą-dał na swoją kiszkę.Po namyśle uczynił ją jeszcze większą, tak że mia-ła blisko łokieć długości, a gruba była jak cholewa.Wieczorem z murów rzucał chciwe spojrzenia w stronę działa, potem niebo rozpatrywał jak astrolog.Ale księżyc jasny, rozświecający śnieg, udaremniał ciągle jego przedsięwzięcie.Aż nagle przyszła odwilż, chmury zawaliły widnokrąg i noc uczyniła się ciemna, choć oko wykol.Pan Andrzej wpadł w taki humor, jakby go kto na sułtańskiego dzianeta wsadził, i ledwie północ uderzy-ła, znalazł się przy panu Czarnieckim w swoim rajtarskim stroju i z kiszką pod pachą.– Idę! – rzekł.– Czekaj, dam znać przeorowi.– A dobrze.No, panie Pietrze, daj gęby i ruszaj po księdza Kordeckiego!Czarniecki pocałował go serdecznie i zawrócił.Ledwie uszedł ze trzydzieści kroków, zabielał przed nim ksiądz Kordecki.Domyślał się sam, że Kmicic wyruszy, i szedł go pożegnać.– Babinicz gotów.Czeka tylko na waszą wielebność.– Spieszę, spieszę! – odpowiedział ksiądz.– Matko Boska, ratujże go i wspomagaj!Po chwili stanęli obaj przy przechodzie, gdzie pan Czarniecki zostawił Kmicica, lecz pana Andrzeja nie było już ani śladu.– Poszedł!.– rzekł ze zdumieniem ksiądz Kordecki.– Poszedł! – odrzekł pan Czarniecki.– A zdrajca!.– mówił z rozrzewnieniem przeor – chciałem mu jeszcze ten szkaplerzyk na szyję włożyć.Umilkli obaj; milczenie było dokoła, bo dla zbyt ciemnej nocy nie strzelano z obu stron.Nagle pan Czarniecki szepnął żywo:– Jak mi Bóg miły, tak nawet nie stara się iść cicho.Słyszysz wasza wielebność kroki? Śnieg chrzęści!– Najświętsza Panno! osłaniajże sługę swego! – powtórzył przeor.Czas jakiś słuchali obaj pilno, dopóki raźne kroki i chrzęst śniegu nie ucichły.NASK IFPUG236Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG– Wie wasza wielebność co? – poszepnął Czarniecki – chwilami myślę, że mu się uda, i nic się o niego nie boję.To bestia, poszedł tak, jakby szedł pod wiechę gorzałki się napić.Co za fantazja w tym człe-ku! Albo on nałoży wcześnie głową, albo hetmanem zostanie.Hm, żebym go nie znał sługą Marii, myślałbym, że ma.Dajże mu Boże szczęście, daj mu Boże, bo takiego drugiego kawalera nie masz w Rzeczypospolitej.– Tak ciemno, tak ciemno! – rzekł ksiądz Kordecki – a oni się od czasu waszej nocnej wycieczki strzegą.Może na cały szereg wpaść, ani się obejrzy.– Tego nie myślę; piechota stoi, to wiem, i pilnują się bardzo, ale przecie stoją na szańcu, nie przed szańcem, nie przed wylotami własnych armat.Jeśli kroków nie usłyszą, to może się łacno pod szaniec podsunąć, a potem go sama wyniosłość osłoni.Uf!Tu sapnął i urwał pan Czarniecki, bo z oczekiwania i trwogi serce poczęło mu bić jak młotem, a w piersiach tchu mu nie stało.Ksiądz począł żegnać ciemności.Nagle trzecia osoba stanęła przy dwóch rozmawiających.Był to pan miecznik sieradzki.– A co tam? – spytał.– Babinicz poszedł na ochotnika prochami kolubrynę rozsadzać.– Jak to? Co?– Wziął kiszkę z prochem, sznur, krzesiwo.i poszedł.– Pan Zamoyski ścisnął sobie głowę dłońmi.– Jezus Maria! Jezus Maria! – rzekł.– Sam jeden?– Sam jeden.– Kto jemu pozwolił? Toż to jest niepodobieństwo!.– Ja! Dla mocy bożej wszystko jest podobne, nawet i powrót jego szczęśliwy! – odpowiedział ksiądz Kordecki.Zamoyski umilkł.Czarniecki począł parskać ze wzruszenia.– Módlmy się! – rzekł ksiądz.Klękli we trzech i zaczęli się modlić.Ale niepokój podnosił włosy na głowie dwom rycerzom Upłynął kwadrans, potem pół godziny, potem godzina, długa jak wieki.– Już chyba nic nie będzie! – rzekł pan Piotr Czarniecki.I odetchnął głęboko.Nagle w dalekości buchnął olbrzymi słup ognia i huk, jakby wszystkie gromy nieba zwaliły się na ziemię, wstrząsnął murami, ko-ściołem i klasztorem.NASK IFPUGZe zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG237– Wysadził! wysadził! – począł krzyczeć pan Czarniecki.Nowe eksplozje przerwały mu dalsze słowa.A ksiądz rzucił się na kolana i wzniósłszy ręce do góry wołał ku niebu:– Matko Najświętsza! Opiekunko, Patronko, wróć go szczęśliwie!Gwar uczynił się na murach.Załoga nie wiedząc, co się stało, chwyciła za broń.Z cel poczęli wypadać zakonnicy.Nikt już nie spał.Nawet niewiasty zerwały się ze snu.Pytania i odpowiedzi zaczęły się krzyżować jak błyskawice.– Co się stało?– Szturm!– Działo szwedzkie pękło! – wołał jeden z puszkarzy.– Cud! Cud!– Działo największe pękło! – Ta kolubryna.– Gdzie ksiądz Kordecki?– Na murach! Modli się! On to sprawił!– Babinicz działo wysadził! – wołał pan Czarniecki.– Babinicz! Babinicz! Chwała Pannie Najświętszej! Już nam nie będą szkodzili!Jednocześnie odgłosy zamieszania poczęły dolatywać i ze szwedzkiego obozu.Na wszystkich szańcach zabłysły ognie.Słychać było coraz większy rejwach.Przy świetle ognisk widziano masy żołnierzy poruszających się bezładnie w rozmaite strony, zagrały trąbki, bębny warczały ciągle; do murów dolatywały krzyki, w których brzmiała trwoga i przerażenie.Ksiądz Kordecki klęczał ciągle na murze.Na koniec noc poczęła blednąć, lecz Babinicz nie wracał do twierdzy [ Pobierz całość w formacie PDF ]