Pokrewne
- Strona Główna
- Clifford Francis Trzecia strona medalu
- Morressy John Kedrigern i wilkolaki
- Simak Clifford D Dzieci naszych dzieci (SCAN dal
- Simak Clifford D W pulapce czasu (SCAN dal 1141) (2)
- Simak Clifford D W pulapce czasu
- Simak Clifford D Zasada wilkolaka (2)
- Simak Clifford D Zasada wilkolaka
- Diabel z wiezienia dluznikow Antonia Hodgston
- Mistrz harfiarzy z Pern
- Joanna Chmielewska Lesio (2)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- frania1320.xlx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Drugi podszedł kilka kroków do przodu.- Spokojnie, synu - powiedział Blake.- Nigdzie nie idę.Coś zaplątało się wokół jego kostek.Zobaczył, że to jego własna szata.Wyplątał się z niej, potem podniósł ją i założył na ramiona.Człowiek w mundurze z dystynkcjami na ramieniu przeszedł przez kaplicę i stanął przed Blake'em.- Kapitan Saunders, proszę pana - powiedział.- Z Administracji Przestrzeni.Ochranialiśmy pana.- Ochranialiście? - zapytał Blake.- Czy raczej pilnowaliście?- Po trochu i jedno, i drugie - powiedział kapitan z lekkim uśmiechem.- Gratuluję panu odzyskania ludzkiej postaci.Blake obciągnął szatę wokół ciała.- Nie do końca ma pan rację - powiedział.- Wie pan, że nie jestem człowiekiem.To znaczy, nie całkiem człowiekiem.Pomyślał, że miał tylko ludzkie ciało, a raczej jego formę.Chociaż powinno być coś więcej.Był zaplanowany i wykonany jako człowiek.Oczywiście, że się zmienił, ale nie tak bardzo, by stać się nie-ludzkim.Jest nie-człowiekiem w wystarczającym stopniu, by go odrzucono.Nie-człowiekiem na tyle, by ludzkość uważała go za potwora.- Czekaliśmy - zaczął kapitan.- Mieliśmy nadzieję.- Jak długo? - nie dał mu dokończyć Blake.- Jak długo to trwało?- Prawie rok - odpowiedział kapitan.Aż rok - pomyślał Blake.To nie wyglądało na tak długo; wyglądało na nie więcej niż kilka godzin.Zastanawiał się, jak długo był trzymany bez swej świadomości w uzdrawiających głębiach ich wspólnego umysłu? Kiedy dowiedział się, że musi się uwolnić? Czy już od początku swego uwięzienia? Uświadomił sobie, że trudno to rozstrzygnąć, bo czas w rozdzielonym na kilka części umyśle traci swe znaczenie, jest bezużyteczny jako miara trwania.Przynajmniej wystarczająco długo, by został uzdrowiony.Znikły smutek i rozpacz.Mógł znieść świadomość, że nie jest człowiekiem w wystarczającym stopniu, by żądać dla siebie miejsca na Ziemi.- Więc co teraz? - zapytał.- Mam rozkaz, by zabrać pana do Waszyngtonu, do Administracji Przestrzeni, gdy tylko to będzie możliwe i bezpieczne.- Bezpieczeństwo już ma pan zapewnione.Nie będę sprawiał kłopotów.- Tu nie chodzi o pana - wyjaśnił kapitan.- Na zewnątrz jest tłum.- Cóż to ma znaczyć? Jaki tłum?- Tłum czcicieli.Wygląda na to, że fanatycy uważają pana za mesjasza posłanego, by wybawić człowieka od wszelkiego zła.Innym razem zbierają się grypy, które twierdzą, że jest pan potworem.Proszę mi wybaczyć.Zapomniałem się.- Te grupy sprawiały wam kłopoty, tak?- Czasami, powiedziałbym, że nawet sporo.Dlatego musimy wyśliznąć się stąd niepostrzeżenie.- A nie byłoby lepiej po prostu wyjść i położyć temu wszystkiemu kres?- Niestety.Tej sytuacji nie da się tak prosto rozwiązać.Będę z panem szczery.Tylko my wiemy, że pana tu nie będzie.Nadal tu będą stali strażnicy.- Pozwolicie ludziom wierzyć, że nadal tu jestem?- Tak, to będzie najprostsze wyjście.- Ale i tak któregoś dnia.- Nie.- Kapitan potrząsnął głową.- Nie na długo.A potem już pan odleci.Przygotowany statek czeka na pana.W każdej chwili może pan wyjechać.Jeśli pan zechce, oczywiście.- Pozbywacie się mnie?- Może.Ale także umożliwiamy panu pozbycie się nas.33Ziemia chciała się go pozbyć; może obawiała się, może zwyczajnie brzydziła się jako nieudanym produktem własnych ambicji i wyobrażeń, nieudanym towarem, który trzeba jak najszybciej zniszczyć.Nie było dla niego miejsca na Ziemi ani wśród ludzkości.A jednak był ludzkim wytworem, który zaistniał dzięki bystrym umysłom i twórczej wyobraźni naukowców.Dziwił się temu, gdy po raz pierwszy rozmyślał o tym w kaplicy.Teraz stał przy oknie we własnym domu w Waszyngtonie, wyglądał na ulicę i to samo zajmowało jego myśli.Wiedział, że już wtedy miał rację i trafnie ocenił reakcje ludzi.Z drugiej strony, nie mógł do końca rozstrzygnąć, ile w tym stosunku do niego było odruchowej reakcji zwykłych ludzi, a ile oficjalnej opinii narzuconej przez Administrację Przestrzeni.Dla Administracji był starym błędem, zbyt śmiałym eksperymentem i im szybciej go się pozbędą, tym lepiej.Przypomniał sobie, że na wzgórzu za bramą cmentarną był tłum - tłum zebrany po to, by oddać cześć temu, za co go uważali.Ekscentrycy, fanatycy - a w gruncie rzeczy to zwyczajni ciekawscy ludzie, rzucający się na każdą sensację, by wypełnić jakoś swe puste życie.Pomimo to - ciągle ludzie.Oglądał rozsłonecznione ulice Waszyngtonu, nieliczne samochody na jezdni, przechadzających się pod drzewami ludzi.Myślał, że to jest Ziemia i jej mieszkańcy - ludzie, którzy mieli swoją pracę, rodzinę i dom, do którego zawsze można powrócić, obowiązki i przyjemności, zmartwienia i małe triumfy, a wreszcie przyjaciół.Gdyby w jakichś niewyobrażalnych okolicznościach mógł stać się członkiem ludzkości, gdyby został zaakceptowany, to, zastanawiał się, czy mógłby to przyjąć? Nie był sam.Nie mógł brać tylko siebie pod uwagę, bo byli jeszcze ci dwaj i mieli równe prawa do materii stanowiącej ich wspólne ciało.Ich nie obchodziło to, że został złapany w emocjonalną pułapkę, chociaż wtedy, w kaplicy, zajęli się nim ze zrozumieniem.Nie miał wątpliwości, że nie byli zdolni do przeżywania takich uczuć, chociaż przyszło mu do głowy, że Poszukiwacz może być równie wrażliwy i uczuciowy jak on.Wydawało mu się, że nie zniesie myśli o odrzuceniu go przez Ziemię.Dlaczego był wyrzutkiem na tej planecie i musiał stać się wiecznym banitą we wszechświecie? Bo dla ludzkości był w najlepszym razie pariasem.Statek czekał na niego, był prawie gotowy i do niego należała decyzja - odlecieć czy pozostać.Jednak Administracja wyraźnie mu dała do zrozumienia, że lepiej by było, gdyby odleciał.Zostając nic w rzeczywistości nie zyskiwał.Mógł mieć jedynie nadzieję, że kiedyś stanie się w pełni człowiekiem.I gdyby mógł - gdyby tylko mógł - to czy rzeczywiście chciałby tego?Tępo patrzył w okno, nie mogąc znaleźć odpowiedzi na to pytanie.Otrzeźwił go odgłos pukania.Drzwi otworzyły się i zobaczył w nich strażnika.Po chwili wszedł gość.Oślepiony jasnym słońcem Blake nie od razu go rozpoznał.Potem uświadomił sobie, że go zna.- Senator - powiedział jakby sam do siebie.- Miło, że pan przyszedł [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl agnieszka90.opx.pl
.Drugi podszedł kilka kroków do przodu.- Spokojnie, synu - powiedział Blake.- Nigdzie nie idę.Coś zaplątało się wokół jego kostek.Zobaczył, że to jego własna szata.Wyplątał się z niej, potem podniósł ją i założył na ramiona.Człowiek w mundurze z dystynkcjami na ramieniu przeszedł przez kaplicę i stanął przed Blake'em.- Kapitan Saunders, proszę pana - powiedział.- Z Administracji Przestrzeni.Ochranialiśmy pana.- Ochranialiście? - zapytał Blake.- Czy raczej pilnowaliście?- Po trochu i jedno, i drugie - powiedział kapitan z lekkim uśmiechem.- Gratuluję panu odzyskania ludzkiej postaci.Blake obciągnął szatę wokół ciała.- Nie do końca ma pan rację - powiedział.- Wie pan, że nie jestem człowiekiem.To znaczy, nie całkiem człowiekiem.Pomyślał, że miał tylko ludzkie ciało, a raczej jego formę.Chociaż powinno być coś więcej.Był zaplanowany i wykonany jako człowiek.Oczywiście, że się zmienił, ale nie tak bardzo, by stać się nie-ludzkim.Jest nie-człowiekiem w wystarczającym stopniu, by go odrzucono.Nie-człowiekiem na tyle, by ludzkość uważała go za potwora.- Czekaliśmy - zaczął kapitan.- Mieliśmy nadzieję.- Jak długo? - nie dał mu dokończyć Blake.- Jak długo to trwało?- Prawie rok - odpowiedział kapitan.Aż rok - pomyślał Blake.To nie wyglądało na tak długo; wyglądało na nie więcej niż kilka godzin.Zastanawiał się, jak długo był trzymany bez swej świadomości w uzdrawiających głębiach ich wspólnego umysłu? Kiedy dowiedział się, że musi się uwolnić? Czy już od początku swego uwięzienia? Uświadomił sobie, że trudno to rozstrzygnąć, bo czas w rozdzielonym na kilka części umyśle traci swe znaczenie, jest bezużyteczny jako miara trwania.Przynajmniej wystarczająco długo, by został uzdrowiony.Znikły smutek i rozpacz.Mógł znieść świadomość, że nie jest człowiekiem w wystarczającym stopniu, by żądać dla siebie miejsca na Ziemi.- Więc co teraz? - zapytał.- Mam rozkaz, by zabrać pana do Waszyngtonu, do Administracji Przestrzeni, gdy tylko to będzie możliwe i bezpieczne.- Bezpieczeństwo już ma pan zapewnione.Nie będę sprawiał kłopotów.- Tu nie chodzi o pana - wyjaśnił kapitan.- Na zewnątrz jest tłum.- Cóż to ma znaczyć? Jaki tłum?- Tłum czcicieli.Wygląda na to, że fanatycy uważają pana za mesjasza posłanego, by wybawić człowieka od wszelkiego zła.Innym razem zbierają się grypy, które twierdzą, że jest pan potworem.Proszę mi wybaczyć.Zapomniałem się.- Te grupy sprawiały wam kłopoty, tak?- Czasami, powiedziałbym, że nawet sporo.Dlatego musimy wyśliznąć się stąd niepostrzeżenie.- A nie byłoby lepiej po prostu wyjść i położyć temu wszystkiemu kres?- Niestety.Tej sytuacji nie da się tak prosto rozwiązać.Będę z panem szczery.Tylko my wiemy, że pana tu nie będzie.Nadal tu będą stali strażnicy.- Pozwolicie ludziom wierzyć, że nadal tu jestem?- Tak, to będzie najprostsze wyjście.- Ale i tak któregoś dnia.- Nie.- Kapitan potrząsnął głową.- Nie na długo.A potem już pan odleci.Przygotowany statek czeka na pana.W każdej chwili może pan wyjechać.Jeśli pan zechce, oczywiście.- Pozbywacie się mnie?- Może.Ale także umożliwiamy panu pozbycie się nas.33Ziemia chciała się go pozbyć; może obawiała się, może zwyczajnie brzydziła się jako nieudanym produktem własnych ambicji i wyobrażeń, nieudanym towarem, który trzeba jak najszybciej zniszczyć.Nie było dla niego miejsca na Ziemi ani wśród ludzkości.A jednak był ludzkim wytworem, który zaistniał dzięki bystrym umysłom i twórczej wyobraźni naukowców.Dziwił się temu, gdy po raz pierwszy rozmyślał o tym w kaplicy.Teraz stał przy oknie we własnym domu w Waszyngtonie, wyglądał na ulicę i to samo zajmowało jego myśli.Wiedział, że już wtedy miał rację i trafnie ocenił reakcje ludzi.Z drugiej strony, nie mógł do końca rozstrzygnąć, ile w tym stosunku do niego było odruchowej reakcji zwykłych ludzi, a ile oficjalnej opinii narzuconej przez Administrację Przestrzeni.Dla Administracji był starym błędem, zbyt śmiałym eksperymentem i im szybciej go się pozbędą, tym lepiej.Przypomniał sobie, że na wzgórzu za bramą cmentarną był tłum - tłum zebrany po to, by oddać cześć temu, za co go uważali.Ekscentrycy, fanatycy - a w gruncie rzeczy to zwyczajni ciekawscy ludzie, rzucający się na każdą sensację, by wypełnić jakoś swe puste życie.Pomimo to - ciągle ludzie.Oglądał rozsłonecznione ulice Waszyngtonu, nieliczne samochody na jezdni, przechadzających się pod drzewami ludzi.Myślał, że to jest Ziemia i jej mieszkańcy - ludzie, którzy mieli swoją pracę, rodzinę i dom, do którego zawsze można powrócić, obowiązki i przyjemności, zmartwienia i małe triumfy, a wreszcie przyjaciół.Gdyby w jakichś niewyobrażalnych okolicznościach mógł stać się członkiem ludzkości, gdyby został zaakceptowany, to, zastanawiał się, czy mógłby to przyjąć? Nie był sam.Nie mógł brać tylko siebie pod uwagę, bo byli jeszcze ci dwaj i mieli równe prawa do materii stanowiącej ich wspólne ciało.Ich nie obchodziło to, że został złapany w emocjonalną pułapkę, chociaż wtedy, w kaplicy, zajęli się nim ze zrozumieniem.Nie miał wątpliwości, że nie byli zdolni do przeżywania takich uczuć, chociaż przyszło mu do głowy, że Poszukiwacz może być równie wrażliwy i uczuciowy jak on.Wydawało mu się, że nie zniesie myśli o odrzuceniu go przez Ziemię.Dlaczego był wyrzutkiem na tej planecie i musiał stać się wiecznym banitą we wszechświecie? Bo dla ludzkości był w najlepszym razie pariasem.Statek czekał na niego, był prawie gotowy i do niego należała decyzja - odlecieć czy pozostać.Jednak Administracja wyraźnie mu dała do zrozumienia, że lepiej by było, gdyby odleciał.Zostając nic w rzeczywistości nie zyskiwał.Mógł mieć jedynie nadzieję, że kiedyś stanie się w pełni człowiekiem.I gdyby mógł - gdyby tylko mógł - to czy rzeczywiście chciałby tego?Tępo patrzył w okno, nie mogąc znaleźć odpowiedzi na to pytanie.Otrzeźwił go odgłos pukania.Drzwi otworzyły się i zobaczył w nich strażnika.Po chwili wszedł gość.Oślepiony jasnym słońcem Blake nie od razu go rozpoznał.Potem uświadomił sobie, że go zna.- Senator - powiedział jakby sam do siebie.- Miło, że pan przyszedł [ Pobierz całość w formacie PDF ]