[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Od tamtej pory Koronalowie, jeden po drugim, dodawali sale i skrzydła, wieże, blanki i przedmurza, sta­rając się w ten sposób utrwalić swe dzieła w pamięci potomnych.Za­mek zajmował niewyobrażalnie wielką powierzchnię, był miastem sam dla siebie, labiryntem bardziej oszałamiającym niż siedziba Pontifexa.I oto ukazał się im.Nastała ciemność.Nad głowami płonęły zimnym bezlitosnym blaskiem gwiazdy.- Powietrze już musiało uciec - powiedział Valentine.- Śmierć nadejdzie prędko, czyż nie?- To nie nieszczęście, o którym, myślisz, lecz prawdziwa noc - odpowiedział Deliamber.- Podróżowaliśmy cały dzień bez odpo­czynku i dlatego straciłeś poczucie czasu.Jest późna godzina, Valentine.- A powietrze?- Robi się zimniejsze.Robi się rzadsze.Ale jeszcze sporo go po­zostało.- Jeszcze mamy czas?- Jeszcze mamy.Wzięli ostatni, zapierający dech w piersiach zakręt.Za nim, jak Valentine doskonale pamiętał, po raz pierwszy oczom zdumionych podróżnych ukazywał się Zamek.Nigdy przedtem nie widział zdumionego Deliambera.- Co to za budowle? - spytał po cichutku czarodziej.- To Zamek - odpowiedział.Tak, Zamek.Zamek Lorda Malibora, Zamek Lorda Voriaxa, Za­mek Lorda Valentine'a.Z żadnego miejsca nie można było zobaczyć całego Zamku czy choćby jakiejś znaczącej jego części, ale i stąd widać było nielichy fragment - wielkie gmaszysko z kamieni i cegieł, pnące się w górę piętro po piętrze w labiryncie zakrętów, wijące się wokół własnej osi ku szczytowi, rozjarzonemu milionem kłujących w oczy świateł.Rozwiały się lęki Valentine'a i przepadł gdzieś ponury nastrój.W Zamku Lorda Valentine'a Lord Valentine nie mógł mieć żadnych zmartwień.Wracał do domu, a rana zadana światu wkrótce będzie wy­leczona.Gościniec Grand Calintane kończył się przed południowym skrzydłem Zamku.Rozpościerała się tu olbrzymia, otwarta prze­strzeń, plac Dizimaule, który był wyłożony zielonymi porcelanowymi płytkami i ozdobiony pośrodku złotą gwiazdą.Valentine zatrzymał wóz i wysiadł, by zebrać swoich oficerów.Wiał lodowaty, ostry wiatr.- Czy są tu wrota? Czy będziemy oblegać Zamek? - spytała Carabella.Valentine lekko uśmiechnął się i po chwili potrząsnął przecząco głową.- Nie ma tu żadnych wrót.Któż mógłby napadać na Zamek Koronala? Po prostu wjedziemy do środka pod Łukiem Dizimaule.Mo­żemy tam jednak spotkać oddziały wroga.- To ja dowodzę strażą w Zamku - powiedział Elidath.- Dam sobie z nią radę.- W porządku.Naprzód! Zachować łączność i zawierzyć bo­gom.Rankiem będziemy świętować nasze wielkie zwycięstwo, przy­sięgam.- Niech żyje Lord Valentine! - krzyknął Sleet.- Niech żyje! Niech żyje!Valentine uniósł ramiona, przyjmując łaskawie okrzyki i ucisza­jąc jednocześnie wrzawę.- Świętujemy jutro - rzekł - ale dzisiaj wydajemy bitwę.Oby była ostatnia!Rozdział 13Jakie to było dziwne: znaleźć się wreszcie pod Łukiem Dizimaule'a i zobaczyć wyrastające przed sobą niezliczone wspaniałości Zamku.Jeszcze będąc chłopcem bawił się na tych bulwarach i w tych ale­jach, gubił w mrowiu pogmatwanych przejść i korytarzy, wpatrywał ze strachem w potężne ściany, wieże, mury i podziemia.Jako młody czło­wiek w służbie swego brata, Lorda Voriaxa, mieszkał po tamtej stro­nie Zamku, we Dworze Pinitora, gdzie miały swoje rezydencje najwyż­sze osobistości, i wielokrotnie przechadzał się wzdłuż murów Lorda Ossiera, podziwiając zdumiewające widoki Urwiska Morpin i Gór­nych Miast.A jako Koronal, przez ten krótki czas, gdy zajmował we­wnętrzne partie Zamku, głęboko przeżywał radość obcowania ze sta­rożytnymi, nadwerężonymi przez burze kamieniami Twierdzy Stiamota, z zadowoleniem przechadzał się samotnie po obszernej, roz­brzmiewającej echem sali tronowej Confalume'a, lubił obserwować gwiazdozbiory w obserwatorium Lorda Kinnikena i często zastana­wiał się, co mógłby sam dodać do Zamku za swego panowania.Teraz, gdy znalazł się tu z powrotem, zrozumiał, jak bardzo kocha to miej­sce, i to nie tylko dlatego, że jest ono symbolem potęgi i monarszej wielkości, które kiedyś należały do niego, lecz głównie dlatego, że w jego murach wciąż żywym echem rozbrzmiewała historia.- Zamek jest nasz! - krzyknął Elidath rozradowany, gdy armia Valentine'a przejechała przez nie strzeżone przejście.Lecz cóż w tym dobrego, myślał Valentine, skoro od śmierci całej Góry i jej skłóco­nych mieszkańców dzieliło ich zaledwie kilka godzin.Już zbyt wiele czasu upłynęło od chwili, gdy atmosfera zaczęła się rozrzedzać.Valentine chciałby wyjść na zewnątrz, schwycić uciekające powietrze i za­trzymać je.Pogłębiający się chłód, który rozprzestrzeniał się teraz po całej Górze Zamkowej, nie był nigdzie tak dotkliwy jak w samym Zamku, a ci, którzy się w nim znajdowali, poprzednio zaślepieni i oszołomie­ni wydarzeniami wojny domowej, stali na podobieństwo figur woskowych, niezdolni do podjęcia jakichkolwiek kroków, które mogłyby powstrzymać atakujące oddziały.Niektórzy, co bystrzejsi, widząc prze­jeżdżającą złotowłosą postać podnosili już nieśmiałe okrzyki - “Niech żyje Lord Valentine" - lecz większość zachowywała się tak, jakby ich mózgi zaczynały już zamarzać.Szturmujące oddziały poruszały się szybko i dokładnie, posłusz­ne rozkazom Valentine'a.Zadaniem diuka Heitluiga i jego wojowni­ków z Bibiroon było zawładnięcie murami Zamku i unieszkodliwienie wszelkich wrogich sił.Sześć nizinnych oddziałów Asenharta miało za­blokować niezliczone bramy Zamku, aby nikt ze zwolenników uzur­patora nie mógł uciec.Sleet, Carabella i ich wojsko podążali do góry, w kierunku komnat królewskich w wewnętrznym sektorze, by przejąć ośrodek władzy.Sam Valentine, wraz z Elidathem i Ermanarem oraz ich połączonymi siłami wyruszyli ku krętej grobli prowadzącej do podziemi, w których umieszczone były maszyny do regulacji klimatu.Reszta, pod komendą Nascimonte'a, Zalzana Kavola, Shanamira, Lisamon Hultin i Gorzvala ruszyła naprzód, bez wyznaczonego kierun­ku, i rozpierzchła się po Zamku w poszukiwaniu Dominina Barjazida, który mógł się ukryć w każdym z tysięcy pokoi, nawet najbardziej nie­pozornym.Valentine jechał wzdłuż grobli, aż do mrocznego i ciasne­go zaułka, przez który ślizgacz nie był się w stanie przecisnąć, i ruszył dalej na piechotę.Czuł już na policzkach szczypiące zimno, słyszał gwałtowne uderzenia serca, płuca z trudem pracowały w rozrzedzo­nym powietrzu.Podziemia były mu prawie nie znane.Był w nich tyl­ko raz czy dwa razy, i to dawno temu.Jednakże Elidath znał dobrze drogę.Przez korytarze, wzdłuż nie kończących się kondygnacji szero­kich kamiennych schodów, do wysokich arkad oświetlonych mrugają­cymi wysoko w górze światełkami.a przez cały ten czas powietrze sty­gło, nienaturalna noc coraz szczelniej pokrywała Górę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl