[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mało go to obchodzi.Przynaj­mniej ona jest szczęśliwa.W ciszy pokoju słychać dyszenie socjokomputatora.Zabiera się do budzenia Mamelon.- Witaj, Charles - odzywa się Siegmund.Mattern aż podskakuje z zaskoczenia i parska nerwowym śmiechem.- Nie miałem zamiaru cię budzić, Siegmundzie.- Nie spałem.Obserwowałem cię.- Mogłeś przynajmniej odezwać się i oszczędzić mi tego skradania.- Wybacz.Nie pomyślałem o tym.Teraz i Mamelon rozbudziła się.Siedzi na platformie naga do pasa.Zabłąkany kosmyk jej hebanowych włosów cudownie układa się na zaróżowionej lewej sutce.Biała skóra rozświetlo­na wątłą poświatą nocnego blasku.Uśmiecha się skromnie do Matterna, jak przystało na przyzwoitą, praworządną obywatel­kę, do której właśnie zawitał nocny gość.- Charles, skoro już tu jesteś - mówi Siegmund - skorzy­stam z okazji i powiem ci, że dostałem zadanie, przy którym bę­dzie mi potrzebna twoja współpraca.Od Stevisa.Chce wiedzieć, czy wzrosło zapotrzebowanie na wizyty u błogosławiennych i pocieszycieli przy ewentualnym spadku zainteresowania spędza­niem czasu w ośrodkach fonicznych.Podwójny wykres z.- Siegmundzie, jest noc.- Krótko i węzłowato.- Zaczekaj­my z tym do rana.- Jasne.Masz rację.Spąsowiały na twarzy Siegmund wstaje z platformy.Luna­tyk u Mamelon to żaden powód, aby wychodził, ale nie chce zostać.Zupełnie jak ten warszawiak, dający żonie i przybyszo­wi trochę zbytecznej, nieproszonej intymności.Pośpiesznie ła­pie coś do ubrania.Mattern przypomina mu, że przecież wca­le nie musi ich opuszczać.Tym razem tak.Siegmund wychodzi odrobinę zbyt gwałtownie.Prawie biegnie przez korytarz.Po­jadę do Louisville, do Scylli Shawke.Jednak zamiast kazać szybociągowi wieźć się na poziom Shawke'ów, wywołuje pię­tro w rodzinnym Szanghaju.799: tam gdzie jest mieszkalnia Charlesa i Principessy Matternów.Nie ma śmiałości odwiedzić Scylli, będąc w takim stanie.Porażka z nią mogłaby drogo kosz­tować.Dlatego zadowoli się Principessą.Tą tygryska, prawdzi­wą dzikuską.Może właśnie jej czysty, zwierzęcy temperament przywróci mu dobre samopoczucie.Oprócz Mamelon to naj­bardziej namiętna kobieta, jaką zna.I w odpowiednim wieku - dojrzała, ale jeszcze nie przekwitła.Siegmund zatrzymuje się przed drzwiami Matternów.Uderza go myśl, że w szukaniu żony mężczyzny, który właśnie kocha się z jego żoną, kryje się coś archaicznie kołtuńskiego, zupełnie nie z ery miastowców.Lunatykowanie powinno być z założenia bardziej przypadko­we, mniej planowane - ot, jeszcze jeden sposób pomnażania życiowych doświadczeń.Mimo wszystko.Trąca drzwi.Na od­głos dochodzących z głębi mieszkalni jęków rozkoszy czuje jed­nocześnie ulgę i konsternację.Widzi parę na platformie: te ra­miona i nogi należą chyba do Principessy, na której, sapiąc z przejęciem, pracowicie podryguje Jason Quevedo.Siegmund prędko się ulatnia.Znów sam na korytarzu.Dokąd teraz? Dziś wieczór świat jest jak dla niego zbyt skomplikowany.Logicznie rzecz biorąc, powinien teraz zaliczyć mieszkalnię Quevedo.I Micaelę.Tylko że u niej też na pewno ktoś jest.Mózg zaczy­na mu pulsować pod czaszką.Nie ma ochoty bez końca włó­czyć się po monadzie.Chce tylko gdzieś zasnąć.Ni stąd, ni zo­wąd całe to lunatykowanie wydaje mu się czymś wstrętnym: obowiązkowym i nienaturalnym, na siłę.Absolutna wolność, tyle że przymusowa.Właśnie w tym momencie tysiące męż­czyzn kursuje po całej gigantycznej monadzie.Wszyscy goto­wi spełnić swój błogosławienny obowiązek.Szurając nogami po ziemi, Siegmund człapie korytarzem, aż w końcu przystaje przy oknie.Noc jest bezksiężycowa, za to na całym niebie błyszczą gwiazdy.Sąsiadujące miastowce stoją dziś jakoś dalej niż zwykle.Tysiące jasno oświetlonych okien.Ciekawe, czy wi­dać stąd osadę leżącą gdzieś tam, na północy.Ci zwariowani rolnicy.Brat Micaeli Quevedo, Michael - ten, który oszalał -przypuszczalnie odwiedził ich [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl