[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Nie, ależ nie, niech gra.Zawołali Doktora.Zmienił opatrunek, założył dodatko­we klamry i dał Koordynatorowi jakieś proszki wzmacnia­jące.Potem wszyscy ułożyli się w bibliotece.Dochodziła druga w nocy, kiedy zgasili wreszcie światła i statek objęła cisza.VIRankiem następnego dnia Fizyk z Inżynierem spuścili cztery litry wzbogaconego roztworu soli uranowych z re­zerwy stosu.Ciężki płyn znajdował się pośrodku oczyszczo­nego już laboratorium w ołowianym zbiorniku z przykrywą, podnoszoną cęgami o długich rękojeściach.Obaj mieli na sobie, wydęte baniasto, plastykowe ubrania ochronne i tle­nowe maski pod kapturami.Z wielką uwagą odmierzali menzurką porcję cennej cieczy, dbając pilnie, aby nie przelać ani kropli.Już przy czterech kubikach ^pojemności mogła się rozpocząć reakcja łańcuchowa.Wydmuchane spe­cjalnie rurki kapilarne z ołowianego szkła służyły za ładow­nice miotaczy, które zamocowano w statywach na stole.Kiedy skończyli pracę, licznikiem Geigera zbadali szczel­ność zaworów zbiornika, obracając każdy miotacz na wszystkie strony i potrząsając nim; przecieku nie było.— Nie przyspiesza, w normie — powiedział z satysfakcją Fizyk głosem zniekształconym przez maskę.Pancerne drzwi radioaktywnego skarbca, ołowiany kloc na osi, obracały się wolno za obrotami korby.Wstawili do środka naczynie z uranem, a kiedy rygle zatrzasnęły się, z ulgą zerwali ze spoconych twarzy kaptury razem z ma­skami.Przez resztę dnia mozolili się nad łazikiem.Ponieważ ciężarowa klapa była zablokowana skażoną wodą, musieli pierwej rozebrać go na części dające się wynieść na po­wierzchnię tunelem.Nie obeszło się bez przekopania dwu najwęższych miejsc.Łazik nie wymagał niemal naprawy, a był przedtem nieużyteczny, bo przy unieruchomionym reaktorze atomowym nie mieli radioizotopowej mieszanki, która, wytwarzając bezpośrednio prąd, napędzała jego elek­tryczne silniczki.Był to pojazd nie większy od polowego łóżka.Mieściło się na nim czterech ludzi wliczając kie­rowcę, z tyłu miał nie osłonięty kratowy bagażnik o dwu­stukilogramowym udźwigu.Na j dowcipniej sze były w nim koła, których średnica dawała się regulować podczas jazdy dzięki wtłaczaniu powietrza w specjalne opony, tak że osią­gały nawet półtorametrową wysokość.Przygotowanie pędnej mieszanki trwało sześć godzin, ale wystarczył do tego jeden człowiek, który czuwał nad dzia­łaniem stosu.Inżynier i Koordynator łazili tymczasem na czworakach podpokładowymi tunelami, przeciągając i kon­trolując przewody na przestrzeni osiemdziesięciu metrów między dziobową sterownią a zespołami rozrządczymi ma­szynowni.Chemik zbudował sobie coś w rodzaju piekielnej kuchni na powierzchni, pod osłoną rakiety, i warzył w ża­roodpornych naczyniach maź, bulgocącą na wolnym ogniu niczym błotny wulkan.Rozpuszczał, topił i mieszał prze­siane okruchy plastyków, wyniesione kubłami ze statku, opodal czekały już matryce — zamierzał odlać na nowo strzaskane płyty rozdzielcze sterowni.Był wściekły i nie dawał do siebie mówić, bo pierwsze odlewy okazały się kruche.Koordynator, Chemik i Doktor mieli wyruszyć na połu­dnie o piątej, trzy godziny przed zapadnięciem zmroku.Jak zwykle, terminu nie udało się dotrzymać i dopiero przed szóstą wszystko było gotowe i spakowane.Na czwartym sie­dzeniu znalazł miejsce miotacz.Bagażu wzięli bardzo nie­wiele, za to przytroczyli z tyłu do bagażnika stulitrowy kanister na wodę — większego nie dało się przeciągnąć przez tunel.Inżynier, uzbroiwszy się w dużą lornetę, wlazł po obie­dzie na wystający z ziemi kadłub i poszedł po nim, stąpając ostrożnie, w górę.Rakieta wbiła się wprawdzie w grunt pod bardzo małym kątem, ale dzięki jej długości koniec kadłuba z wylotowymi tulejami wznosił się dobre dwa pię­tra nad równiną.Znalazłszy niezłe miejsce do siedzenia między stożkowato rozszerzoną obsadą górnej tulei a za­klęśnięciem głównego korpusu, Inżynier spojrzał najpierw za siebie, w dół, wzdłuż oświetlonej słońcem, olbrzymiej rury, gdzie u czarnej plamki tunelowego wylotu stali ludzie, nie więksi od chrząszczy, potem przyłożył oburącz lor­netę do twarzy i wcisnął starannie obie muszle w oczodoły.Powiększenie było znaczne i obraz drgał od wysiłku rąk, musiał oprzeć łokcie na kolanach, a to nie było łatwe.Nic prostszego, pomyślał, niż zlecieć stąd.Ceramitowa po­wierzchnia, twarda, nie do zarysowania, była tak gładka, że wydawała się palcom śliska, jak gdyby natarta cieniutką warstewką tłuszczu.Zaparł się gumową, profilowaną po­deszwą buta o wypukłość tulei i systematycznie jął wodzić lornetą wzdłuż linii horyzontu.Powietrze drgało od żaru.Czuł niemal fizyczny ucisk słońca na twarzy, kiedy patrzał tak na południe, bez więk­szej nadziei, że coś dojrzy.Był rad, że Doktor chętnie przy­jął plan Koordynatora, który wszyscy zaakceptowali.On sam mu go przedstawił.Doktor nie chciał nawet słyszeć o jakichś przeprosinach — obrócił wszystko w żart.Zdziwił go, a nawet zaskoczył jedynie koniec tej rozmowy.Byli z Doktorem we dwóch i wyglądało, że nie mają sobie już nic więcej do powiedzenia, kiedy tamten dotknął naraz jego piersi jakby w roztargnionym zamyśleniu.— Chciałem cię o coś spytać.aha.Czy wiesz, jak usta­wić rakietę pionowo — kiedy ją odremontujemy?— Najpierw będziemy musieli uruchomić ciężarowe automaty i kopaczkę — zaczął.— Nie — przerwał mu Doktor — nie znam się na szcze­gółach technicznych, przecież wiesz, powiedz mi tylko, czy ty — ty sam — wiesz, jak to zrobić?— Przeraża cię cyfra szesnastu tysięcy ton, co? Archi­medes gotów był poruszyć Ziemię, mając punkt oparcia.Podkopiemy ją i.— Przepraszani — jeszcze nie tak.Więc, nie — czy ty wiesz teoretycznie, czy znasz podręcznikowe sposoby, ale — czy jesteś pewien, że będziesz to umiał zrobić — czekajże! — i czy możesz mi dać słowo, że mówiąc “tak", mówisz to, co myślisz?Inżynier zawahał się wtedy.Było tam kilka niejasnych punktów w owym, jeszcze dosyć mglistym, programie robót, ale powiadał sobie zawsze, że gdy nosem utknie właśnie w tej najtrudniejszej fazie, jakoś to będzie.Zanim się ode­zwał, Doktor powoli ujął jego rękę i uścisnął ją.— Nie, już nic — powiedział — Henryku, czy wiesz, dlaczego krzyczałeś tak na mnie? Ależ nie, ja ci tego nie wypominam! Bo jesteś takim samym bałwanem jak ja i nie chesz się do tego przyznać.I uśmiechając się tak, że stał się naraz podobny do swo­jej fotografii ze studiów, którą Inżynier widział u niego w szufladzie, dodał:— Credo, quia absurdum — czy uczyli cię łaciny?— Tak — powiedział Inżynier — ale już całą zapomnia­łem.Doktor zamrugał, puścił jego rękę i odszedł, a Inżynier został na miejscu, czując, jak w opuszczonej ręce niknie ślad jego palców, i pomyślał, że Doktor chciał właściwie powiedzieć coś całkiem innego, i jeśli się zastanowi, odgad­nie, o co mu naprawdę szło.ale zamiast skupić się poczuł, nie wiadomo czemu, rozpacz i strach.Koordynator zawołał go do maszynowni, gdzie na szczęście było tyle roboty, że nie miał już ani sekundy czasu do rozmyślania.Teraz rozpamiętywał tę scenę i to uczucie, ale tak, jakby mu to ktoś opowiadał.Nie posunął się ani o krok dalej.Lorneta ukazywała równinę, aż po niebieszczejący horyzont wydętą w łagodne garby, poprzedzielane smugami cienia.To, czego spodziewał się poprzedniego wieczoru i co zacho­wał dla siebie — przeświadczenie, że odnajdą ich i rankiem przyjdzie do walki — nie sprawdziło się [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl