[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I to wszystko.Skończył mówić, a ja zauważyłem, że zbliżamy się już do młyna Maria na Ostrowie Tumskim.Klatka zatrzymała się i otworzono drzwiczki.Pomogłem Pawłowi wyjść na zewnątrz.Strażnicy popchnęli nas na pryzmy gruzu.Pomiędzy nimi wiła się wąska droga prowadząca wprost do katedry.Jej wrota były szeroko otwarte.Szliśmy powoli eskortowani przez dwóch strzelców, którzy poruszali się ostrożnie w pewnej odległości za nami.Podtrzymywałem słabnącego z chwili na chwilę Pawła i wolno posuwałem się po zdradliwej powierzchni w kierunku mrocznego wejścia.Zauważyłem, że na masywnych, drewnianych drzwiach zamontowano jakieś mechanizmy.Liny, wychodzące z metalowych, umocowanych do odrzwi skrzyń, niknęły pomiędzy stertami gruzu.Obejrzałem się za siebie.Nasi strażnicy zostali daleko z tyłu, ale cały czas mierzyli do nas z karabinów.– To nie będzie takie straszne – powiedziałem po części do Pawła, a po części do siebie.– To pewnie ich wersja więzienia.– Nie licz na to – wychrypiał w odpowiedzi Zawadzki.– Ten fiut pomarszczony przygotował dla nas coś specjalnego.Założę się o jego jaja.Weszliśmy do wnętrza budowli.Zauważyłem, że część dachu katedry zniknęła, gruz zaścielał niemal całą posadzkę.Przez otwór wielkości sporego domu wpadało do środka światło zachodzącego słońca.Ledwie przekroczyliśmy próg, drzwi za nami zamknęły się ze zgrzytem.Ułożyłem Pawła na jednej z ławek i usiadłem obok, podtrzymując jego głowę.Oparł się na mojej piersi i cicho pojękiwał.– Widzisz, nie jest tak źle – powiedziałem, klepiąc go lekko po ramieniu.– Da się przeżyć.Może znajdziemy drogę ucieczki?.– Jest źle – odparł.– Nawet gorzej.– Dlaczego tak sądzisz? – zapytałem.Nie odpowiedział, tylko wskazał na dozymetr przypięty do mojego kombinezonu, a znajdujący się tuż przed jego oczami.Wyświetlacz był czarny jak najgłębszy krąg piekieł.Wcześniej nie zwracałem na niego uwagi, ostatni raz chyba wczoraj, przed wjazdem do miasta.Sprawdziłem dozymetr Pawła, był równie czarny.– Szlag by to.Wrocław nie jest tak czysty, jakby się zdawało.– Mylisz się.– Paweł odsunął się ode mnie i przechylił głowę do tyłu.– Miasto nie jest tak skażone.To raczej to miejsce.– Dlaczego tak sądzisz?– Sprawdziłem dozymetr na placu, gdy ogłaszano wyrok.był biały.Wstałem i rozejrzałem się po nawie.Nie zauważyłem nic niezwykłego.Ruszyłem w kierunku ołtarza, mijając kolejne kolumny.Wkrótce wszedłem na połać gruzu zalegającego na posadzce.Echo moich kroków przestało być tak dźwięczne.Zatrzymałem się po raz kolejny.Słońce zniżało się coraz bardziej i we wnętrzu katedry robiło się coraz ciemniej.Ale nie przy ołtarzu, który zdawał się emanować zielonkawą poświatą.Podszedłem bliżej.Zauważyłem bruzdę prowadzącą przez środek posadzki w kierunku drewnianej konstrukcji ołtarza.Zaschło mi w gardle.Wiedziałem już, co znajdę, a mimo to łudziłem się, że to nieprawda.U podstawy połamanego ołtarza leżał pogięty stożek metalu, nie dłuższy niż półtora metra.Jego wnętrze migotało opalizująco w ciemnościach zapadającego szybko zmierzchu.Napisy w cyrylicy i czerwona, ledwie widoczna, gwiazda powiedziały mi wszystko.Wróciłem do Pawła.Usiadłem i objąłem go ramieniem.– Ile? – zapytał chrapliwie.– Ile nam zostało?Nie chciałem go okłamywać.Zresztą, jaki to miałoby sens w takiej chwili.– Najwyżej cztery godziny.– Raz skurwiel nie skłamał.– Paweł podciągnął się na ławce, krzywiąc przy okazji z bólu.– Kiedy?– Jak mówił, żeby, nigdy nie wierzyć politykom.CZĘŚĆ PIERWSZAWOLNE MIASTOZ daleka dobiegał narastający warkot pracujących na wysokich obrotach silników.Mateusz stojący u wylotu ulicy Świdnickiej uniósł do oczu lornetkę i przez chwilę regulował pokrętłem ostrość.– Są już przy Operze – zameldował stojącemu obok sierżantowi, nie przerywając obserwacji.– Dwa Hummery i trzy.nie, cztery transportery opancerzone, bodajże Gromy.Potem jakaś limuzyna i dwa kolejne Gromy.Za nimi.– Wycofać ludzi – zarządził porucznik Twardowski, który nagle pojawił się obok nich zapewne zwabiony odległym, przytłumionym pomrukiem silników.– Żebym tu nie widział nikogo z bronią, bo.Nie musiał kończyć, gwardziści wiedzieli czym skończyłaby się niesubordynacja i zanim sierżant otworzył usta, by powtórzyć rozkaz; zniknęli bezszelestnie w mrocznych bramach i wypalonych oknach.Na rynku, prócz trzech obserwatorów, pozostali tylko kalecy, kobiety i dzieci.Milczący tłum brudnych, oszpeconych istot, które kiedyś miały własne życie i marzenia.Dzisiaj pozostała im jedynie żądza zemsty.– Daj mi to! – Zniecierpliwiony Twardowski wyciągnął dłoń do Mateusza, a ten bez słowa podał mu lornetkę.– Dymią gorzej niż te zbiorniki z płonącą ropą na Kozanowie – mruknął niby do siebie, ale na tyle głośno, by dosłyszeli go pozostali.Starał się być taki jak jego ludzie: twardy, rzeczowy, ale swój.A miał ku temu powody.Jako zaufany człowiek Burmistrza, otrzymał niedawno stopień porucznika i dowództwo nad oddziałem gwardii, pomimo młodego wieku i braku frontowego doświadczenia.Był to wynik pewnego niedomówienia.Co prawda, przed wojną służył w wojsku, zaliczył też rundę w Korpusie Europejskim na Bałkanach, czym nieustannie chwalił się przed podwładnymi, ale jego słodką tajemnicą pozostawał fakt, iż jedyną wyprawę wojenną, która dzisiaj urastała do rangi legendy, odsłużył w kwatermistrzostwie, z dala od broni i linii frontu.O tym wszakże nie wiedział nikt, nawet Pan Jan.I lepiej żeby się nie dowiedział.– Widocznie rzadko je uruchamiali.– odparł Mateusz, jeden z najbardziej doświadczonych członków oddziału i jedyny nie wrocławianin w tym gronie.Małomówny i ponury, ale bezwzględnie posłuszny.Ludzie mówili, że przed wojną siedział kilka lat w więzieniu o zaostrzonym rygorze [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl