[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Robił wszystko, co mógł, żeby odnosili wrażenie, iż jesttylko młodym praktykantem.W rzeczywistości był - nawet przed tymi wieloma tysiącamilat, kiedy to się działo - znacznie starszy niż najbardziej sędziwi spośród wszystkichczarowników.A przecież jego dawni mistrzowie doskonale wiedzieli, co robić, byprzedłużyć życie!A, tak.Cała galaktyka wciąż jeszcze łudziła się i wierzyła, że gdzieś w przestworzach kryjesię planeta Tundów, kolebka tajemniczego zakonu czarowników.Jedynie Gepta wiedział,że w rzeczywistości ów dawno zaginiony, tajemniczy świat przypomina sterylną kulę.Poczarownikach nie pozostała ani jedna kostka, ani chrząstka.Te myśli  wspomnienia40 @ Lando Calrissian i Ogniowicher Oseonatego, co uczynił owego ostatniego dnia - napełniały go niekłamanym zachwytem isatysfakcją.Kiedyś tak samo postąpi z całym wszechświatem!Na razie jednak wszechświat nie był dosyć duży dla Rokura Gepty i Landa Calrissiana.Lando Calrissian bardzo szybko się o tym przekona.Powoli, bardzo ostrożnie, czarownik przenicował własne ciało.Wywrócił je na drugąstronę wzdłuż osi, jaką stanowił układ trawienny.Często tak postępował, ilekroć oddawałsię odprężającym medytacjom.Po chwili znów miał tylko trochę mniej odrażającą postaćniż ta, jaką przyjmował jeszcze przed kilkoma sekundami.W tej poprzedniej żadna istotaludzka jeszcze nigdy go nie widziała i nigdy nie zobaczy.Nikt nie dowie się, jak strasznyjest to widok.Gepta odprężył niezliczone wypustki.Rozprostował je na całą długość, apózniej pozwolił, by się skurczyły i przybrały na nowo kształt odzianego w ciemnoszarystrój czarownika.Czarownika, obdarzonego ludzkim ciałem; w każdym razie wszyscy taksądzili.Wzywając na pomoc siły, o których wszechświat nic nie wiedział, zaczął opadać powoli,jakby z namysłem, w kierunku dna jaskini.Miał do wykonania pewną pracę i pragnąłzabrać się do niej jak najszybciej.Ach, tak.Przedtem musiał jeszcze nakarmić ulubieńca.Klyn Shanga dobrze wiedział, jak ukrywać smutek.Pomyślał, że każdy następny roksprawia wrażenie trudniejszego i smutniejszego niż poprzedni.A teraz dowiedział się, żepułkownik Kenow, stary i wierny przyjaciel, nie żył.Został zabity i zniknął z jego życia.Na wieki.Kiedy obaj byli jeszcze dziećmi, walczyli ramię w ramię w czasie bitwy o Rood.Ktoś innymógłby uznać ją za nic nie znaczącą potyczkę - jedną z wielu, toczonych podczas straszliwejwojny - ale dla Shangi i Kenowa było to przełomowe wydarzenie, które skierowało obuna nową ścieżkę życia.Przeżyli, zmężnieli i okrzepli, a zdobyte doświadczenie sprawiło,że przemienili się ze smarkatych wieśniaków w prawdziwych żołnierzy.I stali się przyjaciółmi.A teraz pułkownik Kenow nie żył.Najgorsza ze wszystkiego była świadomość, iż zginął bezsensowną śmiercią.Zawdzięczałją własnej zapalczywości i popędliwości, o jakie Shanga nigdy nie podejrzewałbyczłowieka tak doświadczonego i mądrego jak Kenow.Surowe prawa, ustanowione przezzamieszkujących system Oseona bogaczy, zmusiły weterana wielu bitew do rezygnacji zulubionej broni, którą tak zręcznie umiał i lubił się posługiwać, i posłużenia się topornąmetalową rurą.W wyniku tego został zastrzelony nie przez mieszkańca asteroidy, ale przez obcego.Coprawda, ów nieznajomy miał jakieś porachunki z wrogiem, a zatem nie mógł być uznanyza osobę, nie mającą związku z całą sprawą.Jaka szkoda, że Kenow nie posłuchał.Przestworza przecięła następna ognista błyskawica, wskutek czego dziwaczny szyk,zachowywany dotąd przez myśliwce, uległ nieznacznej zmianie.Pozostawanie w takiejsamej odległości od najbliższej asteroidy stawało się z każdą minutą coraz trudniejsze.Klyn Shanga nie widział niemal niczego, mimo iż od najdalszego myśliwca nielicznej flotyoddzielała go odległość kilkuset metrów.W przestworzach wiły się niczym pasma dymui kłębiły chmury świecących gazów.Wskazówki czujników natężenia promieniowaniasunęły nieubłaganie w stronę krańców podziałek.i to pomimo faktu, że wisieli wprzestworzach, osłaniani przez miliony ton tworzących asteroidę litej skały.Nikt niewiedział, ile jeszcze czasu zdołają przeżyć w takiej sytuacji.No cóż, w końcu to i tak nie miało znaczenia.Jak zawsze, gigantyczna jednostkanapędowa rytmicznie i spokojnie pulsowała, a kable łączące ją z myśliwcami sprawiały41 @ Lando Calrissian i Ogniowicher Oseonawrażenie niezawodnych.Klyn Shanga pomyślał, że teraz, kiedy pośród nich nie było jużKenowa, będzie musiał dokonać korekty szyku.ale z tym nie będzie najmniejszychkłopotów.Ważne, aby wszyscy wytrzymali tak długo, aż wyprawa zakończy się całkowitympowodzeniem.Kogóż obejdzie, jeżeli pózniej ulegną niszczycielskiej sile Ogniowichru?Komu sprawi różnicę, jeżeli jego skóra odpadnie płatami od ciała, a pozostali członkowiegrupy stracą włosy i wymiotując, skonają w straszliwych męczarniach? Będzie się liczyłotylko to, co zrobili i co osiągnęli, a strata życia zostanie uznana za usprawiedliwionyśrodek, wiodący do chlubnego celu.Klyn Shanga, podobnie jak pozostali członkowie jego grupy, potrafił ukrywać żal icierpliwie czekać, aż nadarzy się okazja.Strumienie zjonizowanych cząstek wokół nichuniemożliwiały nawet porozumiewanie się za pomocą systemu sieci przewodowych,łączących maszyny z jednostką napędową.Grube kable zachowywały się jak anteny.Zbierały nieprawdopodobne bogactwo szumów, trzasków, jęków i zakłóceń - szarpiącychnerwy i drażniących słuch, a także osłabiających zdecydowanie i wolę walki.Wszystkorazem sprawiało wrażenie, jak gdyby raz do roku zlatywały do systemu Oseona duchyzmarłych z całego wszechświata, żeby złączyć swoje głosy w piekielnym, mrożącymkrew w żyłach zawodzeniu.A teraz do chóru przyłączył się głos jeszcze jednej osoby.starego i wypróbowanegoprzyjaciela Klyna Shangi, pułkownika Kenowa.No cóż - pomyślał Shanga.- Już niedługo dołączą do niego inne głosy.Podejrzewał, żenawet on stanie się jednym z upiornych śpiewaków.Chyba nie istniał człowiek bardziej nieszczęśliwy i niezadowolony z trwającego karnawałuniż Lob Doluff.Towarzyszące Ogniowichrowi festyny, zabawy i bankiety przyprawiały goo potworny, niepotrzebny ból głowy.Starszy Administrator systemu Oseona nigdy niepolubił pory Ogniowichru.Nigdy też nie potrafił zrozumieć, dlaczego inni tak się niązachwycali.Lob Doluff był daltonistą.A ponadto - w tej chwili - człowiekiem śmiertelnie przerażonym.Odziany w przewiewnynieformalny strój bez nakrycia głowy, stał pośrodku działki, będącej odosobnioną częściąogrodu.Mimo iż zajmującą pół hektara powierzchni przestrzeń pokrywała gruba warstwaśniegu, a otyły mężczyzna miał odsłonięte ręce, czuł wyraznie, iż dłonie są mokre odpotu.Wada wzroku Starszego Administratora nie umożliwiała mu odczuwania radości zwidoku rozwijających się i kwitnących roślin - chociaż możliwe, że powody, dla którychje posadził i pielęgnował, różniły się trochę od tych, jakimi mogli kierować się inni ludzie.Mężczyzna uwielbiał aromat, jaki wydzielały.Podziwiał ich upór i wytrwałość.Każdy,chociażby najmniejszy chwast, który przebijał ferrobetonową nawierzchnię, traktował jakzjawisko graniczące z cudem.W tej części ogrodu, gdzie maleńkie, niemal mikroskopijnekwiatki wynurzały odważne główki spod warstwy śniegu i lodu, mógł obcować z czymśniepojętym, niemal nadprzyrodzonym [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl