[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- O.K.- skinął John.“Oni wszyscy są szaleni” - pomyślał zjeżdżając z powrotem na ulicę.- Dobrze gotujesz - powiedział jej John, spoglądając sponad prawie zjedzonego steku z jajkami na niebiesko-szarym talerzu.- Raczej nie mam okazji - uśmiechnęła się.- Żyję całkiem sama.- Nie zapomniałaś o tym? - rzekł znacząco.Odwróciła się od zlewu i zakręciła wodę.Znów zwróciła się w jego stronę, wycierając ręce w fartuch.- Jeszcze mnie nie pytałeś.- Obiecałaś, że wszystko mi wyjaśnisz.Czekam, aż zaczniesz - uśmiechnął się.Miał wiele pytań, ale najpierw chciał usłyszeć jakieś wyjaśnienia.- Domyślam się, że skoro jestem twoim bratem, to powinienem zaakceptować wszystko, co tutaj się dzieje?- Tak, owszem.- Wygładziła rękami fartuch i usiadła na­przeciw niego.Nalała kawy do niebiesko-zielonej filiżanki, po czym postawiła elektryczny warnik na dużym trójnogu.- Dzwoniłam do pracy.Powiedziałam, że się spóźnię.Oni to zrozumieją, w końcu przyjechał mój brat.Rourke nadział na widelec ostatni kawałek steku i spojrzał na nią.- Telefony?- Mhm.- mruknęła przytakująco.Spojrzał na leżącą na stole gazetę.- Mogę?- Jesteśmy prawdopodobnie jedynym miastem na tej szero­kości w Ameryce, które posiada codzienną prasę - powiedziała nie bez dumy, wręczając mu gazetę.Rozłożył ją.Nagłówek brzmiał: “Wigilia Wszystkich Świę­tych[2] dziś wieczorem”.Patrząc poniżej przeczytał: “Wyniki wyborów do szkolnej rady”.- Wybory do szkolnej rady?- Przedwczoraj - uśmiechnęła się.- A wczoraj był Czwarty Lipca?- Mhm - pokiwała głową, odgarniając palcami z czoła kos­myk ciemnych włosów.- A dzisiaj jest Wigilia Wszystkich Świętych?- Dla dzieci.One to uwielbiają.- Jutro wieczorem Święto Dziękczynienia? - Tak.Rourke pociągnął łyk kawy.Pili z tego samego dzbanka, więc nie obawiał się.Nie ufał już nikomu ani niczemu w tym mieście.Rozdział XIXSarah Rourke podłożyła kawałek drewna do pieca.Był on przerobiony z gazowego, jak sądziła.Zostało jeszcze mnóstwo nóg od krzeseł i stołu, a pogoda zdawała się poprawiać.Wstała z łóżka, nie budząc dzieci.Ciała ludzi wyrzuciła za burtę razem z poplamioną pościelą.Na szczęście materac nie zdążył nasiąknąć odorem martwych ciał.Ludzie ci na palcach mieli ślubne obrączki, byli więc - jak zakładała Sarah - mężem i żoną.Lód z pokładu barki stopniał, toteż mogła, choć z trudem, poruszać się po nim.Chwyciła się relingu, który nie był już oblodzony, ale po prostu mokry.Patrzyła na jezioro i wyobra­żała sobie, jakie okropności dzieją się na brzegu.Po usunięciu ciał przycumowała domek do grubego pnia drzewa rosnącego tuż nad wodą.Następnie sprowadziła Michaela i Annie z końmi.Przy pomocy Tildie i Sama podciągnęła barkę do miejsca, gdzie brzeg był dość równy.W ten sposób dzieci i konie mogły wejść na pokład.Zwierzęta były teraz uwiązane na środku głównego pokoju, jak gdyby salonu.Zni­szczyły dywan i było im ciasno, ale znacznie cieplej.Potem z pomocą Michaela i Annie odczepiła ciężką kotwicę od pnia drzewa.Chciała w miarę możliwości odepchnąć barkę od brze­gu i właśnie szukała czegoś do tego celu, gdy Annie włączyła silnik, który zawarczał przez chwilę i zgasł.Sarah przeczyściła zaciski przewodów i włączyła go znowu.Tym razem silnik za­skoczył.Zbiornik paliwa był napełniony do połowy.Używając tego napędu wypłynęła na środek jeziora i opuściła kotwicę, aby spędzić spokojną noc.Była to pierwsza taka noc od.Nagle coś pchnęło ja do przodu.Oparła się ciężko na barier­ce.Usłyszała huk łamanego drzewa i rozrywanej stali.Z tyłu pękła lina kotwicy.Z przerażeniem spojrzała w stronę, skąd do­szedł ja dźwięk, a potem na wodę.Pojawił się prąd.Wcześniej go nie było.Pobiegła do kabiny.Znalazła swoją torbę i wyjęła z niej lornetkę.Z powrotem wybiegła na pokład.Skupiła uwagę na tamie w drugim końcu jeziora.- Jezu! Nie! - krzyknęła.Tama pękła.Pokład barki zatrząsł się.Konie w środku zarża­ły.Dobiegł ją głos Annie:- Mamo!Dom na barce, razem z ciepłem, bezpieczeństwem i możli­wością przemieszczania się, dryfował w stronę tamy, unoszony przez coraz silniejszy prąd.Sarah Rourke podniosła na chwilę oczy ku szarym chmurom pędzonym wzmagającym się wia­trem i krzyknęła:- Już dosyć! Boże! Już dosyć!Rozdział XXRourke sięgnął po puszkę brzoskwiń.Była to jedna z sześciu puszek pozostałych na sklepowej półce i wysuniętych do przo­du, aby zasłonić pusta część półki.Zaczynał rozumieć.Brzosk­winie, pudełka z kasza, a nawet benzyna, którą napełnił Harleya, wszystko to było “wysunięte do przodu”.Martha kupiła paczkę kawy i wyszli.Gdy już byli na zew­nątrz, powiedział do niej:- Myślę, że rozumiem.Utrzymać wszystko w nienagannej niby normalności tak długo, jak się da, a potem.- Samo się rozstrzygnie - uśmiechnęła się.- Odprowadź mnie do biblioteki.- Nie ma sprawy - odpowiedział i spojrzał na zegarek.Widok dzieci idących ulicą z tornistrami na plecach lub z książkami pod pacha przypominał mu Michaela i Annie.Była trzecia piętnaście po południu.- Koniec lekcji na dziś?- Tak - odpowiedziała z uśmiechem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl