[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nasze dawne romanse - z czasów, gdy miłość smutno rozkwitała na jakimś parkingu albo wśród gorzkich słów przed ociekającą deszczem witryną - wydają się w porównaniu z dzisiejszymi wręcz dworne.Na przykład.John wstaje o drugiej nad ranem i idzie się przejść.Jesteśmy na Szóstej Alei, pykamy cyniczną cygaretkę, nie wadząc nikomu - aż tu nagle skręca w Dwudziestą Drugą i rusza sprintem, rozpinając pasek.No, nie! Spodnie zjechały mu do kolan, nim przedarł się przez dwuskrzydłowe drzwi jakiejś kamieniczki i biegiem pokuśtykał na górę, spętany spodniami w kostkach.Wskoczyliśmy do pierwszego z brzegu mieszkania, prosto do sypialni, w blask lamp - i odwróciliśmy się.Nie powiem, żeby sytuacja wyglądała obiecująco.Owszem, w łóżku leżała kobieta.Lecz był tam też mężczyzna.Ubrany od stóp do głów, ogromny, w granatowym mundurze z serży i w czapce z daszkiem, klęczał nad kobietą i wahadłowym ruchem dłoni w grubej rękawicy rytmicznie ją policzkował.Nie, nie był to układ w naszym guście, ani trochę.John chyłkiem zdjął skarpetki i koszulę.Trzeba przyznać, że nie traci głowy i potrafi wykorzystać nawet cień szansy.Po chwili dwaj mężczyźni jakoś dziwnie się wyminęli i John odrobinę nieśmiało wgramolił się do łóżka.Ten drugi gapił się na nas z uniesioną, kipiącą twarzą.Potem trochę pokrzyczał i wreszcie wymaszerował z pokoju - ale przy drzwiach zatrzymał się i troskliwie przygasił światło.Na schodach zadudniły jego kroki.Kobieta wczepiła się we mnie.- To mój mąż! - wyjaśniła.I co z tego? John natychmiast w nią wtargnął.Żadnego preludium.Żadnego głaskania po włosach, wzdychania ani smutnego patrzenia w sufit - nie, to wszystko nie dla niej.Żadne gromkie chrapanie ani nic - nie, nie dla tej kici.Wkrótce znalazła sobie posadę w szpitalu.Siostra Davis.Jeszcze się widujemy.Jej mąż Dennis jest nocnym stróżem.A ona wciąż powtarza: całe szczęście, że Dennis o nas nie wie, i oby tak dalej.Jak oni to mają urządzone, ci ludzie? Widocznie pamiętają tylko tyle, ile chcą.A John i ja powinniśmy pewnie sobie winszować (szufla, stary!), plugawię błogosławić ten ludzki dar zapominania, które jest świadomym aktem, a nie erozją i rozpadem.John zapomina.Siostra Davis zapomina.Jej mąż Dennis dygocze z zimna, kiedy idzie do pracy, kiedy idzie strzec nocy, i także zapomina.Głównie z poczucia obowiązku doszukuję się powiązań między tymi dwoma ciekawościami, dwoma typami kobiecych ciał.Jedno pławi się w pontonie białych poduch, ma przytulnie rozczochrane spojrzenie i pachnie świeżym chlebem (kobiety naprawdę są fantastyczne, nie przeczę); drugie leży zimnym plackiem na stole, z którego krawędzi krew spływa jak zachód słońca.Kiedy John obsługuje któreś z nich, pęcznieją mu zwierzęce członki.Jakby myślał: jeszcze jedna.Jeszcze jedna twarz z weselnym trenem włosów.Jeszcze jedno zdumiewająco tęgie udo.Jeszcze jeden babski brzuch.Na pediatrii, w szpitalu, gdzie światło ani na chwilę nie gaśnie, a małe ofiarki, które cierpliwie deformujemy, leżą oszołomione lekami, zagubione i nękane świądem, John jest wobec dziatwy dziarski jak nigdy.Śmiga przez sale, wyrywając z rączek zabawki i lizaki, kościotrupie uśmiechnięty.Zero tonusu psychicznego.Tylko mężczyźni mają do niego dostęp.Dziwne.Patrzy im w oczy, prawie jakby się spowiadał.Jakby przyznawał im pewne prawo, równocześnie je gwałcąc.Jakie prawo? Do życia i miłości.W oczach mężczyzn kulturowo uświęcona gra lekarza jest najbardziej przejrzysta.Raptem wątpliwe wydaje się sekretne przeświadczenie doktorów, że muszą władać pewną szczególną mocą; bo jeśli dadzą jej leżeć odłogiem, zerwie się z uwięzi i zwróci przeciw nim samym.Carter był pod tym względem - i pod każdym innym - wyjątkiem, z reguły miałem jednak wrażenie, że jestem mniej więcej rówieśnikiem aktualnego prezydenta Stanów Zjednoczonych.Mówiono mi, że przypominam Gerry’ego Forda, choć od tamtej pory bardzo, rzecz jasna, wyprzystojniałem.Byłem młodszy niż LBJ, przynajmniej z początku, a dziś jestem zdecydowanie starszy niż JFK, jeszcze większy przystojniak ode mnie.JFK: przywieziono go samolotem z Waszyngtonu, pospiesznie udziergano nożami chirurgów, kulami snajperów, i wypuszczono na ulice Dallas, które zgotowało mu triumfalne powitanie.Mimo tylu lat systematycznego rozbrajania znowu wszyscy mówią o wojnie jądrowej, i to z większym przejęciem niż kiedykolwiek.Chciałbym móc ich uspokoić.Nie będzie jej.Bez przesady: pomyśleć, jakich wymagałaby przygotowań.A tu nikt nawet nie zaczął.Nikt nie jest gotów.Pamiętacie punków? Ci byli gotowi.Ich eksperymenty z umartwianiem, dokonywane na własnych twarzach - przekłuwanie, bladość.Zrobili początek.Byli gotowi.Ale znikli dziesiątki lat temu.A oto drobne zdarzenie, którym pragnę się podzielić.W poczekalni Oddziału Piotrusia Pana pogaduję z siostrą Judge.Siedzi tam jeszcze jedna kobieta, pani Goldman.Ponieważ jest kobietą, John czasem na nią zerka: ponieważ pani Goldman jest kobietą.Ale jest i matką: u jej stóp raczkuje niemowlę, a drugie dziecko - trzyletnia dziewczynka, której postanowiliśmy popsuć biodra - leży u Piotrusia Pana, od pasa w dół wzięta w gips.Leży tak miesiącami, bo to długofalowe przedsięwzięcie.Pani Goldman czyta jakieś pismo, z niemowlęciem u stóp.Nie pierwszy raz widzimy tych dwoje.Dziecko prędko się kurczy, już ledwo raczkuje, ale jeszcze się wysila, sto pociech.Zaraz, zaraz.Raczkuje po troszeczku, po parę centymetrów, całe zasapane - tyle że d o przodu.Matka z czasopismem w rękach, lśniące kartki migają na tle twarzy: czyta, a raczej kartkuje, też do przodu.Ha! Jezu, ile to już czasu, odkąd [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl