Pokrewne
- Strona Główna
- Gabriel Richard A. Scypion Afrykański Starszy największy wódz starożytnego Rzymu
- Gabriel Richard Scypion Afrykański Starszy. Największy wódz starożytnego Rzymu
- Bandler Richard NLP Studium Struktury Subiektywnych Dowiadczeń
- Richard Bandler, John Grinder Frogs Into Princes
- Richard A. Knaak WarCraft Dzien Smoka v 1.1
- Richard A. Knaak WarCraft Dzien Smoka (2)
- Richard Denny Motywowanie do zwyciestwa
- Verne Juliusz Dwa lata wakacji
- Farmer Philip Jose ÂŚwiat Rzeki 04 Czarodziejski labirynt
- Pokuta Gabriela
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- lala1605.htw.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po drugiej stronie ulicy wyszli z domu Carverów Dave Reed i Susi Geller, obejmując się ramionami.Przestąpili ostrożnie zwłoki dziewczyny na ganku, a potem wyszli na chodnik.Za nimi pojawili się Brad i Belinda.Prowadzili dzieci Carverów i starali się zasłonić przed ich wzrokiem leżącego nadal na podjeździe martwego ojca.Potem ukazał się Tom Billingsley.W sękatych dłoniach trzymał coś wyglądającego na lniany obrus.Przykrył nim zwłoki dziewczyny, nie zwróciwszy uwagi na wołającego do niego z oddali człowieka z megafonem.- Gdzie moja mama? - krzyknął do Steve’a Dave.W jego oczach widać było zarazem podniecenie i znużenie.- Co się stało z moją mamą?A Steve Ames, człowiek, którego życiowa dewiza brzmiała:NULLO IMPEDIMENTUM,nie miał zielonego pojęcia, co na to odpowiedzieć.3Johnny wszedł do salonu; poruszał się na palcach, usiłując uniknąć na ile się da nadepnięcia na efekty działalności Cammie Reed.Kiedy pokonał tę przeszkodę, ruszył do wyjścia szybciej i bardziej stanowczym krokiem.Opanował już łkanie, przynajmniej na razie, i czuł, że to dobrze, choć nie wiedział dlaczego.Spojrzał na kominkowy zegar.Wskazywał siedemnastą dwadzieścia jeden; chyba prawidłowo.Cynthia chwyciła go za ramię.Odwrócił się do niej lekko zniecierpliwiony.Przez frontowe okno widać było resztę ocalonych z ulicy Topolowej, zbitych w stadko na środku jezdni.Jak na razie ignorowali wezwania policjantów niepewnych, czy lepiej podejść do nich, czy nie zmieniać pozycji.Johnny chciał dołączyć do sąsiadów, zanim gliniarze zdążą się zdecydować.- Nie ma go? - zapytała dziewczyna.- To czerwone.ten Tak, czy jak mu tam.zniknęło?Johnny spojrzał w stronę kuchni.Poczuł przy tym ból niemal fizyczny, ale przemógł się.Czerwieni było tam pod dostatkiem - pokrywała ściany, sufit zresztą też - lecz nie było śladu tego świecącego, żarzącego się iskierkami stwora, który usiłował znaleźć sobie bezpieczną przystań w głowie Cammie Reed, gdy jego pierwotny gospodarz poniósł śmierć.- Czy on się zabił, kiedy ona umarła? - Dziewczyna spoglądała na niego błagalnym wzrokiem.- Powiedz, że tak, co? Zrób mi dobrze i powiedz, że tak.- Na pewno tak - odparł Maruwille.- Gdyby się nie zabił, przypuszczam, że w tej chwili dobierałby się do kogoś z nas.- Aha.To brzmi sensownie.- Cynthia wydała westchnienie ulgi.Brzmiało sensownie, lecz Johnny w to nie wierzył.Ani przez moment.„Wiem o was wszystko - powiedział Tak.- Znajdę was wszędzie.Nie uciekniecie”.Może i znajdzie.I może tym razem czeka go walka nieco ostrzejsza, niż się spodziewa.Niech spróbuje.W każdym razie nie ma sensu martwić się tym w tej chwili.Tak ah wan! Tak ah lah! Mi him en tow!- Co jest? - spytała Cynthia.- Co się stało?- To znaczy?- No, trzęsiesz się.- Chyba śmierć mnie przeleciała - zaśmiał się Johnny.Zdjął dłoń dziewczyny ze swego ramienia i splótł jej palce ze swoimi.- Chodź.Zobaczymy, co tam u nich.4Dochodzili już do grupki sąsiadów na ulicy, gdy Cynthia nagle się zatrzymała.- O Boże - powiedziała cichym, zamierającym głosem.- O Boże, popatrz tylko.Johnny odwrócił się.Burza już przeszła dalej, lecz na zachodzie widniał jeszcze wał ciężkich chmur, wiszący gdzieś nad śródmieściem Columbus.Łączyła go z ziemią mgławicowa pępowina deszczu, chmury zaś przybrały kształt olbrzymiego kowboja, galopującego na wierzchowcu o barwach burzy.Groteskowo wydłużony pysk konia wskazywał na wschód, ku Wielkim Jeziorom; jego ogon rozwiewał się w stronę prerii i pustkowi.Kowboj trzymał kapelusz, jakby machał nim na wiwat, a gdy Johnny patrzył na to osłupiały, z otwartymi ustami, z głowy jeźdźca wystrzeliły błyskawice.- Jeździec widmo - rzekł Brad.- Ale jaja.Pieprzony jeździec widmo na niebie.Bee, ty to widzisz?Cynthia jęknęła, zakrywszy usta dłonią.Spoglądała na postać z chmur wytrzeszczonymi oczyma, kręcąc głową w daremnym geście niezgody.Teraz już wszyscy spoglądali na niebo - nie strażacy i nie gliniarze, którzy przełamią wkrótce niezdecydowanie, po czym podejdą tu, by się przyłączyć do sąsiedzkiej imprezy, lecz ocalały z najazdu regulatorów ludek z ulicy Topolowej.Steve ujął Cynthię za szczupłe ramiona i odciągnął ją łagodnie od Johnny’ego.- Przestań - poprosił.- On jest niegroźny.To tylko chmura, nic nam nie może zrobić.Już odchodzi, widzisz?Była to prawda.Bok niebieskiego konia rwał się już i rozpływał, przepuszczając gdzieniegdzie przymglone promienie słońca.Znowu nastało zwykłe, letnie popołudnie, sama kalenica lata, całego w arbuzach, lodach na patyku i kiksach na końcu baseballowego kija.Steve spojrzał w dół ulicy i zobaczył, że jeden z wozów policyjnych zaczyna bardzo wolniutko toczyć się w ich stronę, przejeżdżając po drodze przez plątaninę strażackich węży.- Hej - zwrócił się do Johnny’ego.- Hej, co?- Czy on popełnił samobójstwo? Ten dzieciak?- Nie wiem, jak to nazwać inaczej - rzekł pisarz.Rozumiał jednak, dlaczego tamten o to pyta.Jakoś nie czuło się tego jako samobójstwa.Wóz policyjny zatrzymał się.Wysiadł z niego mężczyzna w mundurze khaki obwieszonym mniej więcej toną złotych galonów.Jego bardzo niebieskie oczy niemal ginęły w skomplikowanej sieci zmarszczek.W ręku trzymał sporych rozmiarów pistolet.Wyglądał jak ktoś Johnny’emu znany i po chwili pisarz uświadomił sobie kto: Charles Bronson, który z równym wdziękiem i talentem grywał świętoszkowatych policjantów (posiadających zwykle piękne córki) jak i demonicznych bandytów.- Czy ktoś mnie może poinformować, co się tutaj, na rany Chrystusa, stało? - zapytał mężczyzna.Nikt nie odpowiadał.Po chwili Johnny Marinville zorientował się, że wszyscy patrzą na niego.Postąpił więc krok do przodu, przeczytał nazwisko z plakietki przyczepionej do kieszeni odprasowanego munduru i powiedział:- To banici, kapitanie Richardson.- Słucham?- Banici.Regulatorzy.Renegaci z pustkowi.- Przyjacielu, jeśli pan sądzi, że to zabawne.- Nie sądzę, kapitanie.Naprawdę.A jak pan zajrzy tam, zrobi się panu całkiem nie do śmiechu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl agnieszka90.opx.pl
.Po drugiej stronie ulicy wyszli z domu Carverów Dave Reed i Susi Geller, obejmując się ramionami.Przestąpili ostrożnie zwłoki dziewczyny na ganku, a potem wyszli na chodnik.Za nimi pojawili się Brad i Belinda.Prowadzili dzieci Carverów i starali się zasłonić przed ich wzrokiem leżącego nadal na podjeździe martwego ojca.Potem ukazał się Tom Billingsley.W sękatych dłoniach trzymał coś wyglądającego na lniany obrus.Przykrył nim zwłoki dziewczyny, nie zwróciwszy uwagi na wołającego do niego z oddali człowieka z megafonem.- Gdzie moja mama? - krzyknął do Steve’a Dave.W jego oczach widać było zarazem podniecenie i znużenie.- Co się stało z moją mamą?A Steve Ames, człowiek, którego życiowa dewiza brzmiała:NULLO IMPEDIMENTUM,nie miał zielonego pojęcia, co na to odpowiedzieć.3Johnny wszedł do salonu; poruszał się na palcach, usiłując uniknąć na ile się da nadepnięcia na efekty działalności Cammie Reed.Kiedy pokonał tę przeszkodę, ruszył do wyjścia szybciej i bardziej stanowczym krokiem.Opanował już łkanie, przynajmniej na razie, i czuł, że to dobrze, choć nie wiedział dlaczego.Spojrzał na kominkowy zegar.Wskazywał siedemnastą dwadzieścia jeden; chyba prawidłowo.Cynthia chwyciła go za ramię.Odwrócił się do niej lekko zniecierpliwiony.Przez frontowe okno widać było resztę ocalonych z ulicy Topolowej, zbitych w stadko na środku jezdni.Jak na razie ignorowali wezwania policjantów niepewnych, czy lepiej podejść do nich, czy nie zmieniać pozycji.Johnny chciał dołączyć do sąsiadów, zanim gliniarze zdążą się zdecydować.- Nie ma go? - zapytała dziewczyna.- To czerwone.ten Tak, czy jak mu tam.zniknęło?Johnny spojrzał w stronę kuchni.Poczuł przy tym ból niemal fizyczny, ale przemógł się.Czerwieni było tam pod dostatkiem - pokrywała ściany, sufit zresztą też - lecz nie było śladu tego świecącego, żarzącego się iskierkami stwora, który usiłował znaleźć sobie bezpieczną przystań w głowie Cammie Reed, gdy jego pierwotny gospodarz poniósł śmierć.- Czy on się zabił, kiedy ona umarła? - Dziewczyna spoglądała na niego błagalnym wzrokiem.- Powiedz, że tak, co? Zrób mi dobrze i powiedz, że tak.- Na pewno tak - odparł Maruwille.- Gdyby się nie zabił, przypuszczam, że w tej chwili dobierałby się do kogoś z nas.- Aha.To brzmi sensownie.- Cynthia wydała westchnienie ulgi.Brzmiało sensownie, lecz Johnny w to nie wierzył.Ani przez moment.„Wiem o was wszystko - powiedział Tak.- Znajdę was wszędzie.Nie uciekniecie”.Może i znajdzie.I może tym razem czeka go walka nieco ostrzejsza, niż się spodziewa.Niech spróbuje.W każdym razie nie ma sensu martwić się tym w tej chwili.Tak ah wan! Tak ah lah! Mi him en tow!- Co jest? - spytała Cynthia.- Co się stało?- To znaczy?- No, trzęsiesz się.- Chyba śmierć mnie przeleciała - zaśmiał się Johnny.Zdjął dłoń dziewczyny ze swego ramienia i splótł jej palce ze swoimi.- Chodź.Zobaczymy, co tam u nich.4Dochodzili już do grupki sąsiadów na ulicy, gdy Cynthia nagle się zatrzymała.- O Boże - powiedziała cichym, zamierającym głosem.- O Boże, popatrz tylko.Johnny odwrócił się.Burza już przeszła dalej, lecz na zachodzie widniał jeszcze wał ciężkich chmur, wiszący gdzieś nad śródmieściem Columbus.Łączyła go z ziemią mgławicowa pępowina deszczu, chmury zaś przybrały kształt olbrzymiego kowboja, galopującego na wierzchowcu o barwach burzy.Groteskowo wydłużony pysk konia wskazywał na wschód, ku Wielkim Jeziorom; jego ogon rozwiewał się w stronę prerii i pustkowi.Kowboj trzymał kapelusz, jakby machał nim na wiwat, a gdy Johnny patrzył na to osłupiały, z otwartymi ustami, z głowy jeźdźca wystrzeliły błyskawice.- Jeździec widmo - rzekł Brad.- Ale jaja.Pieprzony jeździec widmo na niebie.Bee, ty to widzisz?Cynthia jęknęła, zakrywszy usta dłonią.Spoglądała na postać z chmur wytrzeszczonymi oczyma, kręcąc głową w daremnym geście niezgody.Teraz już wszyscy spoglądali na niebo - nie strażacy i nie gliniarze, którzy przełamią wkrótce niezdecydowanie, po czym podejdą tu, by się przyłączyć do sąsiedzkiej imprezy, lecz ocalały z najazdu regulatorów ludek z ulicy Topolowej.Steve ujął Cynthię za szczupłe ramiona i odciągnął ją łagodnie od Johnny’ego.- Przestań - poprosił.- On jest niegroźny.To tylko chmura, nic nam nie może zrobić.Już odchodzi, widzisz?Była to prawda.Bok niebieskiego konia rwał się już i rozpływał, przepuszczając gdzieniegdzie przymglone promienie słońca.Znowu nastało zwykłe, letnie popołudnie, sama kalenica lata, całego w arbuzach, lodach na patyku i kiksach na końcu baseballowego kija.Steve spojrzał w dół ulicy i zobaczył, że jeden z wozów policyjnych zaczyna bardzo wolniutko toczyć się w ich stronę, przejeżdżając po drodze przez plątaninę strażackich węży.- Hej - zwrócił się do Johnny’ego.- Hej, co?- Czy on popełnił samobójstwo? Ten dzieciak?- Nie wiem, jak to nazwać inaczej - rzekł pisarz.Rozumiał jednak, dlaczego tamten o to pyta.Jakoś nie czuło się tego jako samobójstwa.Wóz policyjny zatrzymał się.Wysiadł z niego mężczyzna w mundurze khaki obwieszonym mniej więcej toną złotych galonów.Jego bardzo niebieskie oczy niemal ginęły w skomplikowanej sieci zmarszczek.W ręku trzymał sporych rozmiarów pistolet.Wyglądał jak ktoś Johnny’emu znany i po chwili pisarz uświadomił sobie kto: Charles Bronson, który z równym wdziękiem i talentem grywał świętoszkowatych policjantów (posiadających zwykle piękne córki) jak i demonicznych bandytów.- Czy ktoś mnie może poinformować, co się tutaj, na rany Chrystusa, stało? - zapytał mężczyzna.Nikt nie odpowiadał.Po chwili Johnny Marinville zorientował się, że wszyscy patrzą na niego.Postąpił więc krok do przodu, przeczytał nazwisko z plakietki przyczepionej do kieszeni odprasowanego munduru i powiedział:- To banici, kapitanie Richardson.- Słucham?- Banici.Regulatorzy.Renegaci z pustkowi.- Przyjacielu, jeśli pan sądzi, że to zabawne.- Nie sądzę, kapitanie.Naprawdę.A jak pan zajrzy tam, zrobi się panu całkiem nie do śmiechu [ Pobierz całość w formacie PDF ]