[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po drugiej stronie ulicy wyszli z domu Carverów Dave Reed i Susi Geller, obejmując się ramionami.Przestąpili ostrożnie zwło­ki dziewczyny na ganku, a potem wyszli na chodnik.Za nimi po­jawili się Brad i Belinda.Prowadzili dzieci Carverów i starali się zasłonić przed ich wzrokiem leżącego nadal na podjeździe martwe­go ojca.Potem ukazał się Tom Billingsley.W sękatych dłoniach trzymał coś wyglądającego na lniany obrus.Przykrył nim zwłoki dziewczyny, nie zwróciwszy uwagi na wołającego do niego z od­dali człowieka z megafonem.- Gdzie moja mama? - krzyknął do Steve’a Dave.W jego oczach widać było zarazem podniecenie i znużenie.- Co się stało z moją mamą?A Steve Ames, człowiek, którego życiowa dewiza brzmiała:NULLO IMPEDIMENTUM,nie miał zielonego pojęcia, co na to odpowiedzieć.3Johnny wszedł do salonu; poruszał się na palcach, usiłując unik­nąć na ile się da nadepnięcia na efekty działalności Cammie Reed.Kiedy pokonał tę przeszkodę, ruszył do wyjścia szybciej i bardziej stanowczym krokiem.Opanował już łkanie, przynaj­mniej na razie, i czuł, że to dobrze, choć nie wiedział dlaczego.Spojrzał na kominkowy zegar.Wskazywał siedemnastą dwadzie­ścia jeden; chyba prawidłowo.Cynthia chwyciła go za ramię.Odwrócił się do niej lekko zniecierpliwiony.Przez frontowe okno widać było resztę ocalonych z ulicy Topolowej, zbitych w stadko na środku jezdni.Jak na ra­zie ignorowali wezwania policjantów niepewnych, czy lepiej po­dejść do nich, czy nie zmieniać pozycji.Johnny chciał dołączyć do sąsiadów, zanim gliniarze zdążą się zdecydować.- Nie ma go? - zapytała dziewczyna.- To czerwone.ten Tak, czy jak mu tam.zniknęło?Johnny spojrzał w stronę kuchni.Poczuł przy tym ból niemal fizyczny, ale przemógł się.Czerwieni było tam pod dostatkiem - pokrywała ściany, sufit zresztą też - lecz nie było śladu tego świecącego, żarzącego się iskierkami stwora, który usiłował zna­leźć sobie bezpieczną przystań w głowie Cammie Reed, gdy jego pierwotny gospodarz poniósł śmierć.- Czy on się zabił, kiedy ona umarła? - Dziewczyna spo­glądała na niego błagalnym wzrokiem.- Powiedz, że tak, co? Zrób mi dobrze i powiedz, że tak.- Na pewno tak - odparł Maruwille.- Gdyby się nie za­bił, przypuszczam, że w tej chwili dobierałby się do kogoś z nas.- Aha.To brzmi sensownie.- Cynthia wydała westchnie­nie ulgi.Brzmiało sensownie, lecz Johnny w to nie wierzył.Ani przez moment.„Wiem o was wszystko - powiedział Tak.- Znajdę was wszędzie.Nie uciekniecie”.Może i znajdzie.I może tym ra­zem czeka go walka nieco ostrzejsza, niż się spodziewa.Niech spró­buje.W każdym razie nie ma sensu martwić się tym w tej chwili.Tak ah wan! Tak ah lah! Mi him en tow!- Co jest? - spytała Cynthia.- Co się stało?- To znaczy?- No, trzęsiesz się.- Chyba śmierć mnie przeleciała - zaśmiał się Johnny.Zdjął dłoń dziewczyny ze swego ramienia i splótł jej palce ze swoi­mi.- Chodź.Zobaczymy, co tam u nich.4Dochodzili już do grupki sąsiadów na ulicy, gdy Cynthia na­gle się zatrzymała.- O Boże - powiedziała cichym, zamierającym głosem.- O Boże, popatrz tylko.Johnny odwrócił się.Burza już przeszła dalej, lecz na zachodzie widniał jeszcze wał ciężkich chmur, wiszący gdzieś nad śródmie­ściem Columbus.Łączyła go z ziemią mgławicowa pępowina desz­czu, chmury zaś przybrały kształt olbrzymiego kowboja, galopują­cego na wierzchowcu o barwach burzy.Groteskowo wydłużony pysk konia wskazywał na wschód, ku Wielkim Jeziorom; jego ogon roz­wiewał się w stronę prerii i pustkowi.Kowboj trzymał kapelusz, jakby machał nim na wiwat, a gdy Johnny patrzył na to osłupiały, z otwartymi ustami, z głowy jeźdźca wystrzeliły błyskawice.- Jeździec widmo - rzekł Brad.- Ale jaja.Pieprzony jeź­dziec widmo na niebie.Bee, ty to widzisz?Cynthia jęknęła, zakrywszy usta dłonią.Spoglądała na postać z chmur wytrzeszczonymi oczyma, kręcąc głową w daremnym ge­ście niezgody.Teraz już wszyscy spoglądali na niebo - nie stra­żacy i nie gliniarze, którzy przełamią wkrótce niezdecydowanie, po czym podejdą tu, by się przyłączyć do sąsiedzkiej imprezy, lecz ocalały z najazdu regulatorów ludek z ulicy Topolowej.Steve ujął Cynthię za szczupłe ramiona i odciągnął ją łagodnie od Johnny’ego.- Przestań - poprosił.- On jest niegroźny.To tylko chmu­ra, nic nam nie może zrobić.Już odchodzi, widzisz?Była to prawda.Bok niebieskiego konia rwał się już i rozpły­wał, przepuszczając gdzieniegdzie przymglone promienie słońca.Znowu nastało zwykłe, letnie popołudnie, sama kalenica lata, ca­łego w arbuzach, lodach na patyku i kiksach na końcu baseballo­wego kija.Steve spojrzał w dół ulicy i zobaczył, że jeden z wozów poli­cyjnych zaczyna bardzo wolniutko toczyć się w ich stronę, prze­jeżdżając po drodze przez plątaninę strażackich węży.- Hej - zwrócił się do Johnny’ego.- Hej, co?- Czy on popełnił samobójstwo? Ten dzieciak?- Nie wiem, jak to nazwać inaczej - rzekł pisarz.Rozumiał jednak, dlaczego tamten o to pyta.Jakoś nie czuło się tego jako samobójstwa.Wóz policyjny zatrzymał się.Wysiadł z niego mężczyzna w mundurze khaki obwieszonym mniej więcej toną złotych galo­nów.Jego bardzo niebieskie oczy niemal ginęły w skomplikowa­nej sieci zmarszczek.W ręku trzymał sporych rozmiarów pistolet.Wyglądał jak ktoś Johnny’emu znany i po chwili pisarz uświado­mił sobie kto: Charles Bronson, który z równym wdziękiem i ta­lentem grywał świętoszkowatych policjantów (posiadających zwy­kle piękne córki) jak i demonicznych bandytów.- Czy ktoś mnie może poinformować, co się tutaj, na rany Chrystusa, stało? - zapytał mężczyzna.Nikt nie odpowiadał.Po chwili Johnny Marinville zorientował się, że wszyscy patrzą na niego.Postąpił więc krok do przodu, przeczytał nazwisko z plakietki przyczepionej do kieszeni odpra­sowanego munduru i powiedział:- To banici, kapitanie Richardson.- Słucham?- Banici.Regulatorzy.Renegaci z pustkowi.- Przyjacielu, jeśli pan sądzi, że to zabawne.- Nie sądzę, kapitanie.Naprawdę.A jak pan zajrzy tam, zro­bi się panu całkiem nie do śmiechu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl