[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Potem opuścił wzrok i ujrzał przyszpilonego do kaktusa człowieka w panterkowych spodniach.- Cześć.przyjacielu - powiedział.Odsunął wózek włóczęgi, żeby móc usiąść obok niego.Kiedy oparł się o kaktus, nabijając się plecami na jego kolce, usłyszał krzyk, strzał i skowyt konania.Gdzieś daleko.Nic ważnego.Po­łożył rękę na ramieniu martwego menela.Uśmiechy mieli iden­tyczne.- Cześć.przyjacielu - rzekł ceniony ongiś specjalista od Jamesa Dickeya.Zwrócił spojrzenie na południe.Z jego oczu nic już niemal nie pozostało, ale zdołał jeszcze zobaczyć idealnie okrągły księżyc, wstający ponad ostrymi kłami kredkowych gór.Błyszczał srebr­no, niczym spód staromodnego zegarka kieszonkowego, a na jego powierzchni widniała uśmiechnięta, puszczająca oko twarz Pa­na Księżyca z dziecięcych wierszyków o Mamie Gąsce.Z tym wyjątkiem, że ta wersja Pana Księżyca miała na głowie kowbojski kapelusz.- Cześć.przyjacielu - rzekł do niego Peter i oparł się moc­niej o kaktus.Nie czuł, jak przerośnięte kolce dziurawią mu płuca, nie czuł wypływających z ust pierwszych strużek krwi.Był z przyjacie­lem.Był z przyjacielem i wszystko się ułożyło; siedzieli sobie, patrząc na Pana Kowboja Księżyca i było dobrze.9Dzień tracił światło w tempie, które przypominało Johnny’emu tropiki, toteż wkrótce kolczasty pejzaż wokół nich rozpłynął się w czerń.Ścieżka była na razie pusta - wiła się wśród cieni sza­rą wstęgą około sześćdziesięciocentymetrowej szerokości - gdy­by jednak nie wzeszedł księżyc, znaleźliby się w jeszcze więk­szych opałach niż obecnie.Johnny oglądał poranną prognozę po­gody i wiedział, że księżyc powinien być w nowiu, a nie w peł­ni, ale w tych okolicznościach nie to było istotne.Ruszyli ścieżką parami, niczym zwierzęta wspinające się po tra­pie na pokład arki Noego: Cammie ze swym ocalałym synem, po­tem Johnny z Bradem (między nimi kołysało się ciało Jima Reeda), a z tyłu Cynthia i długowłosy imieniem Steve.Dziewczyna niosła karabin Steve’a, więc kiedy z kolczastych zarośli na lewo od drogi wyskoczył kojot - koszmar obrzydliwszy jeszcze od kuguara - to ona właśnie załatwiła sprawę.Księżyc tworzył wokół nich fantastyczną plątaninę cieni i Johnny’emu wydawało się przez chwilę, że kojot to jeden z nich.Brad jednak krzyknął: „Hej, uważajcie!”, a Cynthia od razu strzeliła.Siła odrzutu zbiłaby ją z nóg jak kręgiel, lecz hipis zdążył ją przy­trzymać za tył spodni.Kojot zawył i fiknął kozła, wierzgając nierównej długości no­gami.Dzięki księżycowi Johnny dostrzegł na końcach jego łap wypustki, odrażająco podobne do ludzkich palców, a na szyi koł­nierz z pasa ładowniczego.Towarzysze stwora podnieśli chóral­ny skowyt - mógł to być lament, lecz równie dobrze śmiech.Kojot od razu zaczął się rozkładać; palczaste łapy poczerniały, klatka piersiowa się zapadła, oczy wpadły do środka jak kamien­ne kulki.Z jego sierści unosił się cuchnący opar.Chwilę później z przechodzącego w stan płynny truchła wypłynęły strumyczki ró­żowej mazi.Johnny z Bradem ostrożnie położyli ciało Jima na ziemi.Pisarz wziął karabin i dźgnął lufą zwłoki stwora.Aż zamrugał ze zdu­mienia (umiarkowanego zdumienia; zdolność do jakiejś silniejszej reakcji emocjonalnej chyba już go opuściła), ponieważ lufa prze­biła pociemniałą skórę zwierzęcia, nie napotykając najmniejszego oporu.- Jakbym dźgał dym z papierosa - rzekł, zwracając broń Cynthii.- Jego w ogóle tutaj nie ma.Mnie się zdaje, że tego wszystkiego też tak naprawdę nie ma.Steve Ames stanął przed pisarzem i ująwszy jego dłoń, położył ją sobie na ramieniu.Johnny dotknął rzędu poszarpanych dziurek, które pozostawiły pazury kuguara, i przez nasiąkniętą koszulę po­czuł pod palcami krwawą miazgę.- To coś, co mnie tak załatwiło, nie było zrobione z dymu - rzekł Steve.Johnny już miał mu odpowiedzieć, kiedy jego uwagę przykuło jakieś dziwne grzechotanie.Przypominało trochę odgłos naczynia do mieszania koktajli w barach jazzowych jego młodości.To by­ły lata pięćdziesiąte, czasy, gdy żaden członek prestiżowego klu­bu nie miał prawa urżnąć się bez krawata.Odgłos dobiegał od Dave’a Reeda, stojącego sztywno obok matki.Wydawały go jego zęby.- Chodźcie - ponaglił Brad.- Wynośmy się stąd w cho­lerę, póki coś jeszcze się nie pojawi.Nietoperze, wampiry albo.- Uspokój się w tej chwili - przerwała mu Cynthia.- Ostrzegam cię, wielkoludzie.- Przepraszam.- I Brad zaraz dodał łagodnie: - Rusz się Cammie, co?- Ty mi nie będziesz rozkazywał! - odparła gniewnie.Otoczyła ramieniem talię Dave’a.Równie dobrze mogła obej­mować sztabę żelaza - uznał Johnny.- Gdyby nie ta jego trzęsiawka, oczywiście.I ta dziwna historia z zębami.- Nie widzisz, że on jest śmiertelnie przerażony?W ciemnościach znów rozległo się zawodzenie kojotów.A smród tego, którego zastrzeliła Cynthia, stawał się nie do znie­sienia.- Widzę, Cammie - odparł Brad cichym, uprzejmym gło­sem.Mógłby zarobić krocie jako psychoterapeuta, pomyślał John­ny.- Ale albo się ruszysz, albo pójdziemy dalej bez ciebie.Mu­simy dostać się do domu.Musimy się ukryć.Rozumiesz to prze­cież, prawda?- Tylko zabierzcie mojego drugiego chłopca - rzuciła ost­ro.- Nie zostawicie go tu na ścieżce dla tych.nie zostawicie go i już.Nie!- Zabierzemy go.- Głos Brada nadal brzmiał uspokajają­co.Pochylił się i dźwignął Jima Reeda za nogi.- Prawda, John?- Jasne - odparł pisarz, zastanawiając się, co do świtu zo­stanie z nieszczęsnego Colliego Entragiana.Zakładając oczywiście, że w ogóle będzie jakiś świt.Matki Col­liego tu nie było, nie miał się o niego kto upomnieć.Cammie przyglądała się, jak podnoszą ciało jej syna, po czym wspięła się na palce i szepnęła coś Dave’owi do ucha.Chyba wie­działa, co mówi, gdyż chłopak znów zaczął iść.Przeszli zaledwie parę kroków, gdy przed nimi rozległ się znów stłumiony trzask, czy raczej chrzęst stóp na piaszczystym podło­żu, a po nim przyciszony, gniewny okrzyk bólu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl