[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zaciągnęli więc do drzwi czerwono-niebieskiego i zrzucili go na dół, a ten, który zrzekł się pilotowania, pośpiesznie opuścił samolot.Banichi uderzył w przycisk przy drzwiach, które zaczęły się zamykać.Silniki zawyły głośniej.Hamulce wciąż trzymały.Bren zamknął oczy, bo przypomniał sobie o urwisku wznoszącym się obok pasa startowego.Ilisidi powiedziała, że snajperzy mogą nie dopuścić do wylądowania.A zatem i do startu też.Drzwi zamknęły się.Silniki wyły coraz głośniej.Cenedi zwolnił hamulce i samolot ruszył po pasie.Banichi opadł na fotel przy oknie.Nogę w łubkach miał sztywną.Kiedy za oknami po jednej stronie przemknęła skała, a po drugiej budynki, Bren chwycił się poręczy fotela tak mocno, że o mało nie rozdarł materiału.Potem z lewej strony pojawiło się błękitnobiałe niebo, a po prawej wciąż widać było skałę.Po chwili z obu stron pojawiło się niebo i Cenedi wciągnął koła.– Nabierzemy paliwa, prawdopodobnie w Mogaru, a potem polecimy do Shejidan – odezwał się Banichi.Wtedy, dopiero wtedy, Bren w to uwierzył.Rozdział 16Kiedy sądził, że umiera, wcale nie pomyślał o Barb, i to była gorzka prawda.Barb pojawiała się w jego myślach i uczuciach niczym gaszona i zapalana żarówka.Gaszenie było diabelnie łatwe.Zapalanie wymagało wyobraźni, którą z trudem budził do rozpaczliwego, posłusznego życia, ilekroć zamykał się wokół niego atewski świat lub gdy Bren wybierał się na kilkudniowe wakacje na Mospheirę.„Spotkanie z Barb” było wymówką, dzięki której nie musiał się widywać z rodziną.„Spotkanie z Barb” było kłamstwem, którym raczył matkę, kiedy chciał po prostu pojechać w góry, gdzie nie było ani jego rodziny, ani Barb.Taka była prawda, choć nigdy przedtem do niej się nie przyznawał.Takie było jego życie, jego całe, po ludzku mówiąc, życie emocjonalne nie związane z pracą, Tabinim i intelektualnym wyważaniem ekwiwalentów, liczb oraz kołnierzy komór spalania w zbiornikach paliwa.Kiedyś wiedział, co ma robić i czuć w obecności ludzi.Tyle że ostatnio chciał tylko gór, wiatru i śniegu.Ostatnio był szczęśliwy wśród atevich, odnosił sukcesy w kontaktach z Tabinim, a wszystko to okazało się domkiem z kart.Sprawy, dzięki którym, jak sądził, był najlepszym z paidhiin, znieczuliły go na wszelkie niebezpieczeństwa.Osoby, którym ufał.Coś mokrego i szorstkiego zaatakowało jego twarz, silna ręka odchyliła mu głowę do tyłu, coś znajomego zagrzmiało mu w uszach.Nie wiedział, co się dzieje, dopóki nie otworzył oczu, nie zobaczył czegoś białego poplamionego krwią i nie poczuł pod prawą ręką poręczy fotela.Zakrwawiony ręcznik oddalił się.Nad Brenem zawisła ciemna twarz Jago.Silniki mruczały miarowo.– Bren-ji – powiedziała Jago, osuszyła mu górną wargę i skrzywiła się.– Cenedi mówi, że jesteś niezwykle odważny.I bardzo głupi.– Uratowałem mu ten cholerny.– to nie było ładne słowo w ragi.Obejrzał się, zobaczył, że Banichiego nie ma w pobliżu.– Kark.– Cenedi wie, nadi-ji.– Znów zaczęła ocierać mu twarz, co znakomicie uniemożliwiało rozmowę.Następnie Jago powiesiła ręcznik na oparciu fotela z drugiej strony przejścia i usiadła na poręczy fotela Brena.– Byłaś na mnie wściekła.– Nie – odparła po swojemu Jago.– Boże.– Co to jest „Boże”?Czasami przy Jago człowiek nawet nie wiedział, od czego zacząć.– A więc nie jesteś na mnie wściekła.– Zachowywałeś się jak głupiec, Bren-ji.Poszłabym z tobą.Nic by ci się nie stało.– Ale Banichi nie mógł iść!– To prawda – przyznała.Złość.Pomieszanie.Frustracja albo ból.Nie był pewien, co nim zawładnęło.Jago wyciągnęła rękę i wytarła palcami policzek Brena.Bardzo fachowo.Była trzeźwiejsza od niego.– Łzy – wyjaśnił.– Co to są „łzy”?– Boże.– „Boże” to „łzy”?Musiał się roześmiać.Wytarł oczy dłonią zdrowej ręki.– Tak, między innymi, Jago-ji.– Nic ci nie jest?– Czasami myślę, że zawiodłem.Sam nie wiem.Podobno mam was rozumieć.W większości przypadków nie wiem, nadi Jago.Czy to oznacza niepowodzenie?Jago zamrugała oczyma i dopiero po chwili powiedziała:– Nie.– Nie mogę sprawić, żebyś ty mnie zrozumiała.Jak może mi się udać z innymi?– Ale ja rozumiem, nadi Bren.– Co rozumiesz? – Poczuł nagłą, irracjonalną rozpacz, a samolot z ładunkiem martwych i rannych na pokładzie niósł go tam, gdzie Bren nad niczym nie panował.– Że masz w sobie ogromne pokłady dobrej woli, nadi Bren.– Jago znów wytarła mu twarz palcami, odgarnęła z niej włosy.– Banichi i ja przekonaliśmy dziesięć osób, żeby opowiedziały się za tobą.Opowiedzieliby się wszyscy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl