[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obwiózł mnie po Hamburgu, pokazał, co się dało, zawiózł do kupca volkswagena.Kupiec, cha cha! Salon samochodowy na trzech piętrach, sprzedawcy w czarnych garniturkach, w białych koszulach, pod muchą.Półprzytomna z niewyspania, patrzyłam głównie na ceny, wybrałam garbusa na parterze.Z tego, że listwa przy szybie jest wgnieciona na wabia, zdawałam sobie sprawę doskonale, beznadziejnie kazałam ją zmienić, w pełni świadoma, że innych mankamentów, choćbym pękła, nie wykryję.Ryzyk–fizyk, biorę.Rozmawiałam z nimi ślicznie.Pokazywałam palcem cenę i mówiłam:— Das ist zu viel.— Aber das ist sehr gut! — odpowiadali mi na to z oburzeniem.— Aber ich habe keine geld — wyjaśniałam im z zimną krwią.W rezultacie tych salonowych konwersacji utargowałam bezwiednie siedemdziesiąt marek.Formalności zostały załatwione na poczekaniu, siedziałam w wygodnym fotelu i zastanawiałam się, co nastąpi wcześniej, oni załatwią, czyja umrę.Z napięcia, zdenerwowania i wysiłku wątroba nawaliła mi potwornie…W końcu muszę chyba wyjaśnić, jak mi ta wątroba nawalała.Ni z tego, ni z owego doznawałam w sobie potwornego uczucia, nie był to ból, tylko rodzaj totalnej niemożności, dławiło mnie, gniotło, paraliżowało, mdliło, lęgło się przy tym najgłębsze przekonanie, iż jeśli mrugnę okiem, to umrę.O wydaniu głosu nie było co marzyć, żaden ruch nie wchodził w rachubę.W sobie miałam okropność dobijającą.Ile osób wystraszyłam tym stanem, zliczyć nie zdołam, bo jeszcze przy okazji zieleniałam na twarzy.Sama radość.Przez ładne parę lat spotykało mnie to w najbardziej kretyńskich chwilach, na skrzyżowaniu przy zielonym świetle w Paryżu, w Wiedniu, kiedy trzymałam dwulitrową butlę wina, na parkingu pod Super Samem w Warszawie, przy brydżu w straży pożarnej…Oczywiście także u owego kupca przy nabywaniu volkswagena, jakżeby mogło być inaczej.Jednak wyżyłam, przeszło mi, mogłam nawet złożyć podpis.Wsiadłam do pojazdu, ruszyłam do tyłu, wymanewrowałam, wyjechałam na ulicę.Pierwszy mankament wykryłam dość szybko.Ogrzewanie było włączone i nie dawało się wyłączyć, prawie jak w tym ruskim wagonie.W popłochu spróbowałam okien, otwierały się, całe szczęście! Jechałam do Puttgarden przez Lubekę, tam miałam prom do R¸dby, wiza, fajnie, dawaůa mi czas do póůnocy, ale o póůnocy nie byůo juý promu.Musiaůam zdŕýyă na ostatni prom do Danii.Boże mój, jak ten volkswagen się prowadził! Kto jeździł garbusem, ten wie.Poczułam go w sobie od pierwszego momentu, sam jechał, kochał mnie tak, jak skoda kochała Wojtka.Dwie drobnostki paskudził szczęście bez granic, jedna to to cholerne ogrzewanie, przysięgłabym, że zelówkę mam przepaloną na wylot, oglądałam ją od czasu do czasu i dziwiłam się, że nie ma śladów, wszystkie okna trzymałam otwarte, mimo to upał w samochodzie panował wściekły.Druga to mój stan, przestawałam widzieć na otwarte oczy.Po bezsennej nocy, dzikim napięciu i tym ataku wątroby w salonie samochodowym nastąpiła reakcja, przespać się, nie miałam innych marzeń, zatrzymać się w byle której zatoczce i poddać zmęczeniu.Żadne takie, zegarek wskazywał, że nie mam już w zapasie ani chwili i muszę się zdrowo śpieszyć.Uratowało mnie wspomnienie.Dokładnie tą samą drogą mój pierwszy mąż szedł na piechotę po wyrwaniu się z obozu jeńców wojennych, zanim przedostał się do ojca, do Anglii.Mojego pierwszego męża już dawno nie obdarzałam żadnymi przyjaznymi uczuciami, myśl, że tę samą trasę przemierzam samochodem, stanowiła satysfakcję dostateczną, żeby mnie nieco ożywić.Zły charakter czasem się przydaje.Na prom wjechaůam jako ostatni pojazd.W R¸dby czekaů Wojtek, przejćty do szaleństwa.— Prowadź, kochanie — powiedziałam niemrawo — Ja nie jestem zdolna…Potem już tylko mówiłam, dość mechanicznie:— Wolniej, tu jest zakręt.Wolniej, tu jest ograniczenie.Wolniej, nie mam pieniędzy na mandaty…Inna sprawa, że kochał mnie w tym momencie nad życie i bez granic.Byłam bóstwem.Zawsze pociecha, któraż kobieta nie lubi być bóstwem…?Bóstwo nie utrzymało się długo na stanowisku, skapcaniało dość rychło, chociaż przyznaję, że nie całkowicie.Tu muszę wyjaśnić parę określeń, jakich tam używaliśmy, między innymi drobiazgi, związane z planem miasta.Tak Alicja, jak Marcin i ja, posługiwaliśmy się planem miasta książkowym.Na każdej stronie widniała informacja „sekort” i liczba, czyli „patrz strona” któraś tam.Jasne, że określaliśmy to mianem sekortów.Sekort trzydzieści, sekort osiem i tak dalej.Coś się znajduje na sekorcie dwudziestym czwartym.Spolszczało się co popadło, wycieczkć zaůatwiaůo sić w rajzebiurze, wsiadaůo do autobusu na Ratuszplacu, na wyúcigach koń leciaů w czwartym lobie.„L¸b” to po duńsku gonitwa.Pojechaliśmy wszyscy razem, Wojtek, Marcin i ja, do Baken.Baken jest to wesołe miasteczko klasy niezwykłej [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl