[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Masz dobre wyobrażenie o sobie, Vicky.- Czyżby?- Tak.- Patrzcie, patrzcie.To niespodzianka dla mnie.- Wydawało mi się, że ciebie potrzebuję.Może tak nawet było, kiedyś.ale już nie.Nie teraz.Parsknęła śmiechem, a w nim aż się zagotowało.Podszedł do kanapy, chciał ją złapać za te blond włosy, przegiąć w tył jej głowę, żeby musiała na niego spojrzeć i wreszcie powiedzieć prawdę.Ale w tej samej chwili, kiedy wyciągnął ku niej rękę, sen się zmienił: twarz była nie jej i włosy były nie jej, wszystko nagle ściemniało, rozpływało się.I to już nie było ich mieszkanie.Tylko spłoszony ruch w słabym świetle latarki i łkający głos: “Bogu dzięki, że jesteś, Bogu dzięki, że jesteś”.A potem i to się rozwiało, a on otworzył oczy.Zamknął je zresztą natychmiast, spłoszony, i leżał dalej w półśnie, podczas gdy myśli odpływały mu gdzieś daleko wstęgami jasnych pogmatwanych obrazów.Przez długi - jak mu się zdawało - czas leżał nieruchomo, niewyraźnie świadomy dźwięków i krzątaniny dookoła, choć ich nie słuchał, ani się nimi nie interesował, aż w końcu wszystkie tamte wstęgi urwały się nagle, a on leżał rozbudzony zupełnie i patrząc w górę na jakiś skośny szary brezent zastanawiał się, co to może być.W głowie czuł lekkie pulsowanie.Odruchowo sięgnął ku niej ręką i zdumiał się widząc, że ręka jest częściowo obandażowana; potem stwierdził, że głowa także.Leżał w łóżku, przykryty prześcieradłem.Podciągnął się na łokciach i zobaczył, że i naprzeciwko są łóżka, po obu stronach też - dużo, dużo łóżek, ciasno ustawionych w niskiej jaskini długiego namiotu.Na prawo od niego leżał jakiś chłopiec, a pościel była spiętrzona wysoko na rusztowaniu okrywającym jego nogi; na lewo - starzec o ciemnej arabskiej twarzy z obu rękami owiniętymi jak mumie.Ten był nieprzytomny, ale chłopiec patrzył na Pascoe'a.- Gdzie jesteśmy?- Senor?- Co to za miejsce?- Un hospital.Ale gdzie?- Las Dos Marias.Pascoe głęboko wciągnął powietrze.Coś mu się przypomniało.- Americano?- Si, si, Americano.- Która godzina?- No se senor.Daleko, przy końcu namiotu, stał ktoś w bieli, pewno sanitariusz.Z zewnątrz, poprzez brezent, dochodził pracowity, nieregularny pomruk; gorące powietrze miało ostrą antyseptyczną woń.Drewniany chodnik ciągnął się w wąskim przejściu środkowym, ale łóżka stały na twardej jak kamień gołej ziemi ze zdeptanymi kępkami trawy.Opadł na posłanie, ciężko mu przychodziło myślenie i znowu obejrzał swoje ręce, były obandażowane tak jak ręce boksera.Pod wolno, badawczo posuwającymi się palcami czuł nie ogolone policzki.Potem podniósłszy okrywające go prześcieradło stwierdził, że nie ma na sobie nic prócz kalesonów, co więcej, nie swoich.Przez chwilę zastanawiał się, co z tego wynika, a kiedy wreszcie zrozumiał, poderwał się natychmiast, usiadł i przerażony zawołał sanitariusza, bo znów opadły go wszystkie lęki i niepokoje.Tamten był jeszcze dość daleko, gdy zapytał:- Gdzie moje ubranie?- Ubranie? Tam, z tyłu.Pascoe obrócił się, ale nie dostrzegł niczego.- Tutaj.- Sanitariusz pochylił się i zza poduszki wyciągnął przezroczystą, plastykową torbę zawieszoną na haczyku przy górnej poręczy łóżka.- W tych warunkach uznaliśmy, że to najwygodniejsze.- Proszę mi to dać tutaj, dobrze?- Oczywiście.- Sanitariuszem był młody muskularny chłopak o czarnych, krótko przystrzyżonych włosach, blady z krańcowego przemęczenia.- Anglik?- Tak.- Jak się pan czuje?- Nieźle.- Przez plastyk Pascoe dostrzegł swoje spodnie.- Dawno się pan ocknął?- Przed chwilą.- Głodny?Pascoe skinął głową.- I napiłbym się czegoś.- Zaraz się zrobi.- Która godzina?- Około trzeciej, może parę minut po.- Sanitariusz oddalił się środkowym przejściem.- Cześć, Chico - powiedział odruchowo przechodząc koło malca.Pascoe ledwie zauważył, że go już nie ma [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl