[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czekał na "czterdziest­kę dziewiątkę".Chciał się.dostać do mostu Mał­gorzaty, a stamtąd do stacji podmiejskiej kolei elektrycznej.Na rozgrzanych policzkach czuł przyjemne łaskotanie śnieżnych płatków.Chwilę spoglądał na majaczący w zamieci neon reklamujący szampan Törley'a."Pij tylko szampan marki Törley'a" zapalał się na dachu kamienicy karmino­wy napis i gasł na chwilę, jakby zdławiony za­miecią.Dookoła parasole oblepione śniegiem jak watą, a pod parasolami skuleni z zimna lu­dzie.Na tramwajowej wysepce zrobiło się tłocz­no.Wszyscy spoglądali w stronę placu Kalwina, skąd miał nadjechać upragniony tramwaj.Po chwili Bukowy spostrzegł, a raczej wyczuł, że ktoś mu się uważnie przypatruje.Zerknął w bok i w tej samej chwili przywołał na pomoc wspomnienie.Niby w nagłym olśnieniu ujrzał obity tapetą przedpokój, a w nim lustro i odbicie kobiecej twarzy: biały czepek pielęgniarki, rozsy­pujące się, kasztanowe włosy, figlarne spojrze­nie ciemnych oczu i wyraz przekory na wyraźnie wykrojonych wargach.To przecież Ewa Varfalvi!- Poznaje mnie pan? - usłyszał mile brzmią­cy głos.- Ewa! - zawołał uradowany.- Co za miłe spotkanie!- Ewa, Ewa - powtórzyła z przekąsem.- A ja myślałam, że pan o mnie zapomniał.- Bardzo panią przepraszani - tłumaczył się nieporadnie.- Niech pani sobie wyobrazi zgubi­łem wtedy kartkę z adresem.szukałem pani domu.Dwa razy byłem w Szenterzsebet, ale niestety.- Niech pan się nie tłumaczy.I tak nic panu nie pomoże - mówiła żartobliwie.- Mam już o panu wyrobioną opinię.Czy to ładnie.zniknąć i nie dać znać o sobie?- Ale.naprawdę zgubiłem tę kartkę.Bardzo mi przykro.- tłumaczył się speszony.- Przykro, przykro - przekomarzała się, mru­żąc filuternie oczy.- A my z babcią chciałyśmy już dać na mszę za pana.- To pięknie.Ale ja mam dowód, że nie za­pomniałem o paniach.Do tej pory przechowuję ubranie dziadka.Ewa parsknęła zdrowym śmiechem.- Nie ma pan pojęcia, jak pan komicznie w nim wyglądał.- A pani tylko się ze mnie nabija.- O, nie - rzuciła z udaną powagą.- Po­dziwiam, że pan przez rok nauczył się zupełnie przyzwoicie po węgiersku.- No właśnie - zażartował.- I to wyłącznie z myślą o pani.- Powiedzmy, powiedzmy.Chciałabym wie­rzyć.- urwała nagle, gdyż tłum na przystanku zafalował, a w głębi bulwaru, w mglistej zadymce, ukazał się tramwaj.Ujęła go mocno za rękę.- Mam nadzieję, że odwiezie mnie pan do domu - rzuciła pośpiesznie.- A zresztą nie puszczę pana, bo zniknąłby pan znowu na dwa lata.- Pociągnę­ła go energicznie za sobą.Wcisnęli się do zatłoczo­nego tramwaju, wtulili się w kąt platformy, a gdy tramwaj ruszył, nie spostrzegli, że nadal trzymają się za ręce.- Ja.naprawdę się cieszę - powiedział po chwili Bukowy.- A ja.- zamyśliła się na chwilę.- Nawet pan nie wie, jak mi było przykro, że pan nie dał znaku życia.Myślałam, że pan już daleko, daleko.To dziwne.Tak krótko był pan u nas, a jednak zawsze pana wspominamy - mocniej ścisnęła je­go dłoń.- Nie zasłużyłem na to - zażartował.- Oczywiście, że nie.Myślałam, że pan wyje­chał do Francji.Przecież wszyscy Polacy ucieka­li przez zieloną.A pan? - spojrzała pytająco.- Ja?.- Przykro mu było kłamać, lecz, nie­stety, nie mógł powiedzieć jej prawdy.Rzucił więc wymijająco: - Tak się złożyło, że nie mogłem wy­jechać.- Martwiłam się o pana - powiedziała w za­myśleniu.- Przecież to wojna.a Polacy wal­czyli we Francji.- Nie każdy mógł się tam dostać - mruknął lekko urażony.Zamilkli.Ewa odwróciła głowę.Przylgnęła po­liczkiem do zapoconej szyby.Chwilę przyglądała się przesuwającej się za oknem ulicy.Widział jej opuszczone powieki, zarys policzka, a na policzku kilka kropel nabrzmiałych przebijającym przez szybę światłem.Wciąż trzymał w dłoniach jej rę­ce.Chciał jej powtórzyć, że ogromnie cieszy się z tego spotkania, że często o niej myślał, a myśli były zawsze czułe, lecz ogarnięty wzruszeniem, nie mógł wydobyć z siebie głosu.- Mech pan patrzy - odezwała się cicho - śnieg pada.Czy pan pamięta, talk ładnie mówił pan wtedy o górach i śniegu.Nie wiem dlaczego, zawsze widziałam pana na nartach na tle zaśnie­żonych gór.- Spojrzała mu w oczy, a w jej źre­nicach zapaliły się złote ogniki.- Czy pan od tego czasu jeździł na nartach?Znowu kłopotliwe pytanie.Co na nie odpowie­dzieć? Przecież dwa dni temu zjeżdżał z przełę­czy Pod Kopą do Wierchcichej.Jeszcze teraz czu­je cudowny pęd przywoływany nagłym wspom­nieniem i widzi uciekającą spod desek stromiznę.Chętnie by jej opowiedział o tym karkołomnym zjeździe, a tymczasem.- Nie - odparł po chwili.- To szkoda.była taka piękna zima."Piękna zima" - powtórzył w myśli i nagle, jak przez mgłę, zobaczył Tomanową, grań z cie­nistą falbanką nawisów, żleb skalny zasnuty lo­dem, a pod kamieniem skuloną postać zamarznię­tego lotnika.To też chciałby jej opowiedzieć, a jednak musiał kłamać.- Niestety, nie miałem nart ani okazji.Nagle spojrzała ostrzej.- Właściwie co pan robił przez ten czas i gdzie pan przebywał?- Ja? - uśmiechnął się niemal bezradnie.- No cóż.Tak jak wszyscy uchodźcy, siedziałem w obozie.- A teraz?- Teraz też jestem w polskim obozie.w cy­wilnym oczywiście.w Leanyfalu.Przez jej pogodną twarz przesunął się cień za­niepokojenia.- Pan chyba coś przede mną ukrywa.- Ja? Dlaczego?- Bo nie mogę sobie pana wyobrazić bezczyn­nie tkwiącego w obozie dla polskich uchodźców.Nie.nigdy w to nie uwierzę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl