[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bez wysiłku torowali sobie drogę pomiędzy nie uzbrojonymi kadetami.Podzieleni na trójosobowe zespoły, od razu wzięli na cel zgromadzonych na podwyższeniu oficerów.Jakiś młodzik rzucił się z paradnym kordem na Mantisowca, ale Kurshayne chwycił chłopaka jedną ręką i cisnął go pod ścianę.Alex rzucił olbrzymi stół na grupę atakujących kadetów.Skotłowali się, ewidentnie wypadając z walki.Sten cisnął granat igłowy miedzy kilku oficerów.Zniknęli w krwawym rozbłysku, wkoło zaś posypały się oderwane ręce i nogi.Dowódca najemników usłyszał świst przelatującego pocisku, odwrócił głowę i ujrzał, że Jann przymierza się do następnego strzału.Kurshayne, zerwawszy z ramienia swą rusznicę, wypalił.Huknęło i oficera jakby ubyło.Kilka czerwonych strzępków opadło na podłogę.Ffillips zaczęła przedzierać się do podwyższenia, Sten obchodził jadalnię z drugiej strony.Rychło też dostrzegł Khoreę.Poznał, że to właśnie o tym człowieku mówił Mahoney podczas odprawy.Generał zakonu, cel o pierwszorzędnym znaczeniu.Jednak między Stenem a Jannem stała gromada kadetów gotowych bronić swego wodza.Walczyli z pogardą dla śmierci, która zabierała ich całymi drużynami.Khorea też wypatrzył Stena i od razu pojął, kto dowodzi atakiem.Rzucił się przez kłębowisko ciał.Za wszelką cenę chciał zabić bezbożnego zamachowca.Przyboczni generała zaraz pospieszyli ku szefowi, pochwycili go i mimo gromkich protestów powlekli na tyły.Sten tylko przez moment widział jeszcze pobladłą, wykrzywioną twarz, Khorea bowiem szybko zniknął w drzwiach wiodących na zaplecze jadalni.Zaraz potem uczniowie rzucili się gromadnie na Stena i wgnietli znienawidzonego intruza w stertę ciał.Kopali go, okładali pięściami, walczyli ze sobą o prawo do zemsty.Mantisowiec na oślep bronił się nożem, ale nowi wciąż przybywali.Stenowi zaczęło brakować sił.Alex i Kurshayne rzucili mu się na pomoc.Nie chcąc przypadkowo trafić w swego dowódcę, nie mogli używać broni palnej.Pozostało więc zdać się wyłącznie na siłę mięśni.Odrzucali kadetów, miażdżyli czaszki, wyrywali kończyny.W końcu dotarli do celu.Ledwie żywy Sten leżał na podłodze.Krwawił obficie z licznych ran gryzionych i szarpanych.Alex dźwignął go na nogi.Rozejrzał się, czy nie zostali w pobliżu jacyś Jannowie do obezwładnienia, ale dostrzegł tylko ciała w czarnych mundurach i przeszukującą pomieszczenie drużynę pani major.Ffillips uśmiechnęła się do Stena i uniosła oba kciuki w geście triumfu.Załatwione.Pozbawieni dowódców kadeci nadal trwali w oszołomieniu, gdy najemnicy wybiegli z jadalni i poszukali wyjścia z cytadeli.Szczyt góry płonął niczym jedna wielka pochodnia.Vosberh zrobił, co do niego należało.Baraki kolejno eksplodowały, padając pastwą ognia.Miejscem zbiórki wszystkich oddziałów był początek wiodącej na równinę drogi.Część załogi czekała już w luźnej formacji, gotowa do wymarszu,- Polegli? - spytał Sten.- Trzech - zameldował Vosberh.- Dwóch rannych, na noszach.Dziesięciu z lżejszymi obrażeniami, pójdą o własnych siłach.Łatwe zwycięstwo.- Wszyscy cali - rzekł z dumą Egan.- Siedmiu nie żyje - odparła ponuro Ffillips.- Dwunastu rannych.Każdy w ciężkim stanie, konieczny transport.Sten zasalutował podwładnym, spojrzał na Alexa i wskazał drogę, która zakolami biegła po zboczu góry.- Wracamy pieszo.- Bardzo mnie to cieszy - sapnął Alex.- Za stary już jestem, by udawać karalucha.Wyruszyli nie zwlekając.Za ich plecami płomienie wciąż trawiły ruiny cytadeli, niwecząc niejeden sen o chwale i niejedną zbrodniczą ambicję.ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTYLekarze pilnie obserwowali wijące się, podobne do pijawek stworzenia.Zadaniem tych nader pożytecznych pasożytów było wsączyć w żyły proroka narkotyk, produkowany w gruczołach jadowych.Za niewielką dawkę kalorii robaki odpłacały się ładunkiem czystej euforii.Inglid niecierpliwie skinął na medyków.Ci ostrożnie oderwali napęczniałe stworzenia od jego skóry.Inglid usiadł i jednym gestem odesłał całą świtę mędrców, którzy odeszli natychmiast, zapominając nawet stosownie się pokłonić.Prorok (wedle Theodomira - fałszywy) wchodził z wolna w trans.Spojrzał wkoło, zlustrował strażników, po czym ułożył się jak najwygodniej, oczekując nadejścia narkotycznego wstrząsu.Ponad połowę straży w sali tronowej tworzyli umundurowani Jannowie.Inglid zdusił w sobie lęk, uznając go za przejaw paranoi, chociaż w głębi duszy dobrze wiedział, że to nie żadna mania prześladowcza, tylko trzeźwa (wbrew pozorom) ocena sytuacji.Jannowie nie tyle mieli bronić proroka przed ewentualnym zamachowcem, lecz pilnować Inglida.Reszta wartowników należała do szeroko rozgałęzionej rodziny panującego, co dawało jakieś gwarancje bezpieczeństwa.A jeśli i oni zostali już dawno temu zwerbowani przez Jannów?.Narkotyk symbionta wreszcie zaczął przynosić ulgę.Prorok to prorok, jemu wszyscy składali hołdy.Podobnie jak oponent, Thedomir, Inglid też był mężczyzną w średnim wieku, ledwie dwustuletnim.Bardziej jednak przypominał stojącego nad grobem starca.Łuszcząca się, pokryta plamami skóra, niemal łysa głowa z niechlujnymi kosmykami włosów, sterczącymi w okolicy ciemienia.Przyczyny takiego stanu znał od dawna dzięki diagnozie pewnego wędrownego medyka.To skrywane lęki oraz wywołane przez nie stresy osłabiały organizm, hamując zarazem dobroczynne oddziaływanie nowoczesnych leków zapobiegających starzeniu się.Usłyszawszy tę opinię, Inglid nakazał niezwłocznie ściąć śmiałka, lecz zachował sporządzony przy okazji badania wydruk komputerowy.Często do niego zaglądał w nadziei, że w końcu zrozumie tajemnicze znaczki.Zbliżył się strażnik Jannów.Uczynił to jak na paradzie, zgodnie z wymogami regulaminu.Mimo to Inglid wyczuł pogardę w jego zachowaniu.- Tak?- Generał Khorea - zapowiedział strażnik.Prorok ukrył strach i skinął na strażnika.Mistrz zakonu wszedł, skłonił się i bez ceregieli pomaszerował do leżanki.Inglid aż skrzywił się w duchu, gdyż działanie narkotyku osłabło momentalnie.Generał nawet nie zadał sobie tyle trudu, by umyć się i przebrać po wydarzeniach w cytadeli.Jego mundur wisiał w strzępach, plamy zaschłej krwi szpeciły nagą skórę.Khorea wyciągnął się na baczność i zasalutował służbiście, na co Inglid odpowiedział skinieniem głowy.Wtedy generał spojrzał na strażników, dając im umówiony znak.Ku przerażeniu proroka cała warta opuściła salę.Gdy Khorea przysiadł na brzegu leżanki, Inglid zaczął popadać w panikę.Miał ochotę podnieść wielki krzyk.Miast tego uśmiechnął się do generała i ojcowskim gestem poklepał go po ramieniu.- W końcu wróciłeś, mój generale.Zanosiłem modły o twoje bezpieczeństwo.Khorea otrząsnął się niecierpliwie.- Słuchaj uważnie.Oto mój plan, który zminimalizuje skutki zniszczenia cytadeli.Trzeba ogłosić, że zostaliśmy zaatakowani z zaskoczenia, ale dzielnie odparliśmy napaść.Zmusiliśmy przeciwników do ucieczki, wielu zabijając.- Ale.- zaprotestował Inglid.- Twój meldunek.- Zapomnij o nim - warknął Khorea.- Raport przeznaczony był jedynie dla moich oficerów.I dla ciebie - dodał jakby po namyśle.Inglid przełknął tę obrazę.- Podkreślisz dużą liczbę ofiar wśród kadetów.W końcu to dopiero dzieci.Prorok spojrzał ze zdumieniem.- Ale przecież śmierć poniosło zaledwie paru młodzików! Khorea spojrzał wilkiem i święty mąż zaniechał dalszych indagacji [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl