[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jestem mężczyzną, którypodobno ma wszystko.No właśnie.Tylko dlaczego miał wrażenie, że gdzieś w środku trzepoczą mu sięmotyle, uderzając skrzydełkami w ścianki żołądka tak, jakby chciały sięwyrwać na wolność?* * *Zandra była w zdecydowanie przekornym nastroju, chociaż rano po-szła na długi spacer, a przed lunchem zmęczyła się porządnie, pływającw basenie.Problem w tym, że takie leżenie i brak zajęcia to było dla niejcałkiem coś nowego.Od chwili kiedy przybyła do Wielkiego Jabłka, każ-dą chwilę miała wypełnioną szaleńczą aktywnością.Ani razu nie zdarzy-ło jej się odetchnąć na luzie.A teraz miała możliwość, żeby to zrobić, no i co?Jak na ironię, już jej brak było niekończących się miejskich fajerwer-ków, pełnego energii zamieszania, owego burzliwego cyrku na wieluarenach naraz, do którego już się przyzwyczaiła i który pokochała.Oprócz tego cisza zdecydowanie wytrącała ją z równowagi.Odwróciła głowę w bok i zauważyła wspaniałego lisa, który powoliprzechodził obok nich za szklaną ścianą.Zatrzymał się, spojrzał na niąprzez szybę, a potem odwrócił łeb i potruchtał swoją drogą.Zandra patrzyła na ślady łap, które zwierzak zostawił na śniegu.Mu-szę się wydostać z tego domu, zdecydowała. Tak.Może przejażdżka konna poprawi jej samopoczucie.Wszystkobędzie lepsze od takiego pławienia się w lenistwie!* * *Tymczasem lord Rosenkrantz opowiadał:- Tak więc zapisała cały swój majątek fundacji, którą on założył, alenaprawdę to żadnej fundacji nie było, rozumiecie? To.- Cśśśś - uciszyła go pani domu; miała swój własny system wczesne-go ostrzegania, z którego nawet Pentagon mógłby być dumny.Siedziaławyprostowana, wyglądając przez ośmioboczne szybki.Jest tak, jak myślała.Zandra, która wyszła z pokoju przed kilkomaminutami, ruszyła zdecydowanie przez podwórze w kierunku stajni.Dziękując Bogu, że tak się dobrze złożyło, iż Faireyowie akurat poszlina górę wziąć prysznic i zmienić ubranie, Becky powiedziała:- Excusez moi, mon cher.Obowiązek wzywa.- Robota, robota, bez końca robota, co? - zauważył lord Rosenkrantz.Nie zwracając na niego uwagi, podniosła się z szezlonga i podeszła doKarla-Heinza, który wciąż siedząc w fotelu, udawał, że pochłonięty jesteleganckim studium Metrosyderos Lophanta.Becky pochyliła się i przyciszyła głos niemal do szeptu.- Heinzie!Gdy Karl-Heinz podniósł głowę, wskazała mu dłonią przeszklonąścianę.Podążył wzrokiem w tym kierunku i zobaczył Zandrę udającą się naprzejażdżkę w pożyczonych rzeczach - boty, bryczesy i gruba, brązowakurtka z pelerynką były żywym dowodem na to, że nie strój czyni damę.- Nasza piękna panna wyszła z domu.Alors.Czas wziąć się do robo-ty.Książę skinął głową, wiedząc, że już powinien wyruszyć w pościg.Cowięc powodowało, że siedział bez ruchu, pełen wahania, jak przyrośniętydo krzesła? Skrupuły? Uczciwość? Zasady?Diuszesa leciuteńko zmarszczyła brwi.- Na co ty czekasz? Mon Dieu! To twoja szansa.Heinzie, jedz za nią!Rusz się!Zabrała mu tekę z kolan, zamknęła ją i odłożyła.Potem wzięła go zaręce i zmusiła do wstania z fotela.Książę westchnął.Nikt nie mógłbyzarzucić jego przyjaciółce braku stanowczości. Ten, kto twierdził, że kobiety są słabszą płcią, najwyrazniej nigdy niespotkał na swojej drodze Becky V!- Już cię tu nie ma - rozkazała.- I bądz łaskaw nie zapominać, jakajest stawka.Jeżeli te wszystkie miliardy dostaną się w ręce Sofii i Eg-berta.- Erweina - poprawił ją automatycznie.- Jak go zwał, tak go zwał - powiedziała, bynajmniej niestropionapomyłką.- A teraz idz.I bonne chance! - Pchnęła go lekko i wysłała doakcji.Kiedy Karl-Heinz doszedł do drzwi, odwrócił się i spojrzał za siebie.Becky, z jedną ręką na fotelu, wpatrywała się weń wysoka i pewnasiebie, a w jej milczącej sile było coś, co przypominało świeżo wykutąstal.Z miną zbolałą i zrezygnowaną poszedł na górę przebrać się w strójjezdziecki.* * *- Ona to wzięła tą kasztankę - powiedział Karlowi-Heinzowi chłopakstajenny.- Starczy, jak pan pojedzie po śladach.Ten Alidad to ją dogo-ni.- tu strzelił palcami -.o tak.Mówił o lśniącym, karym ogierze, którego trzymał za wodze.Alidad,wspaniały, wrażliwy arab, dosłownie tańczył w miejscu, parskającgniewnie i rzucając głową.Stajenny wpatrywał się w Karla-Heinza przymrużonymi oczami.- Pewien pan jesteś, że sobie pan z nim poradzi?- Całkiem pewien - uśmiechnął się Karl-Heinz.- Ale dziękuję za tro-skę.- Pani V.nie lubi, jak się jej gościowi coś stanie.- Przyjmuję pełną odpowiedzialność - zapewnił go Karl-Heinz, wziąłwodze i przez chwilę głaskał konia po pysku, przemawiając do zwierzęciaspokojnym, uspokajającym tonem.Może był to ten przypadek, kiedy jeden rasowy okaz poznał się nadrugim.A może chodziło o telepatię, będącą cechą szczególną koni.Obo-jętne z jakiego powodu, Alidad natychmiast się uspokoił i dotknął py-skiem szyi Karla-Heinza, trzepocząc chrapami.- Ależ pan masz podejście do koni - powiedział chłopak stajenny zpodziwem.- To się widzi.Książę uśmiechnął się i lekko skoczył na siodło.Jedno szarpnięcie ijuż ich nie było. Alidad czuł się w swoim żywiole.To nie był koń, który chętnie stał wstajni.Biegł po białych łąkach i bezdrożach długim, pełnym gracji kro-kiem.Płoty też mu nie przeszkadzały, przeskakiwał nad nimi znakomiciei zostawał mu jeszcze spory zapas miejsca.Idealny dzień na przejażdżkę! Niebo było bezchmurne, powietrzemrozne ale bezwietrzne, słońce ciepłe.Zasypane śniegiem łąki i ogro-dzone wybiegi zmierzały łagodnie w kierunku dalekich lasów.Wjechawszy na szczyt pagórka, Karl-Heinz ostro ściągnął wodze.Gdzieś o dwieście metrów miał przed sobą dziewczynę, jadącą na kasz-tance statecznym kłusem.- Zandro! - zawołał Karl-Heinz, stając w strzemionach.Usłyszawszy swoje imię, zawróciła klacz i zatrzymała się, osłaniającoczy dłonią.Karl-Heinz pomachał do niej, a potem szarpnął wodze, po-chylił się nisko nad karkiem Alidada i ruszył z kopyta [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl