[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szeroka biała plaża wznosiła się łagodnie od powierzchni wody do falującego gąszczu gigantycznych drzew.Między nimi nie rosły, jak się wydawało, żadne zarośla, lecz grube pnie stały tak blisko siebie, że wzrok nie mógł przebić się w głąb.Athelstane stał w pobliżu, na wybiegającej w morze ławicy piachu, i oparty na swym wielkim mieczu spoglądał w kierunku skał.Tu i tam leżały wyrzucone na brzeg ciała.Wtem z ust Turlogha wyrwał się okrzyk zadowolenia.Tuż u swych stóp zauważył martwego wiking, w pełnej zbroi, z hełmem i kolczugą, których nie zdążył zdjąć, gdy okręt tonął.Celt spostrzegł, że jest to jego własna zbroja.Nawet okrągła lekka tarcza, przypięta do pleców topielca, należała do niego.Przez chwilę zastanawiał się, w jaki sposób wszystkie te rzeczy stały się własnością jednego człowieka, lecz zaraz zdjął je z trupa.Z satysfakcją nałożył czarną kolczugę i prosty hełm.Tak odziany ruszył plażą w stronę Athelstane’a.Jego oczy zalśniły groźnie.Sas odwrócił się na głos jego kroków.- Witaj, Celcie – pozdrowił go.– Jesteśmy jedynymi ludźmi z załogi Lodbroga, którzy uszli z życiem.Chciwe morze pochłonęło wszystkich.Na Thora, zawdzięczam ci życie! Obciążony zbroją i po tym, jak walnąłem czaszką o reling, bez wątpienia stałbym się żarciem dla rekinów, gdyby nie twoja pomoc.Wszystko to wydaje się teraz snem.- Ocaliłeś mi życie – warknął Turlogh.– I ja uratowałem twoje.Dług został spłacony, rachunki wyrównane, więc chwytaj swój miecz i kończmy z tym!Athelstane spojrzał zdumiony.- Chcesz ze mną walczyć? Dlaczego… co…?- Nienawidzę twojego rodzaju tak, jak nienawidzę Szatana! – ryknął Dalkazjanin, a w jego oczach zapłonęła iskra szaleństwa.– Od pięciuset lat twoje wilki gnębią mój lud! Dymiące zgliszcza południa i morza przelanej krwi żądają pomsty! Krzyki tysiąca porwanych dziewcząt we dnie i w nocy dzwonią w mych uszach! Tak będzie, dopóki na północy zostanie choć jedna pierś, którą mógłby rozpłatać mój topór!- Ależ ja nie jestem wikingiem – powiedział zmieszany wielkolud.- Tym większa ci hańba, zdrajco! – pieklił się oszalały Celt.– Broń się, bo zarżnę cię z zimną krwią!- Nie jest to według mojej woli – zaprotestował Athelstane wznosząc swą szeroką klingę.Jego szare oczy były poważne, lecz nie było w nich lęku.– Doprawdy rację mają ci, którzy twierdzą, że drzemie w tobie obłęd.Słowa nie były więcej potrzebne.Obaj mężczyźni gotowali się do śmiertelnego starcia.Celt zbliżał się do przeciwnika sprężony, niby szykująca się do skoku pantera.Oczy mu błyszczały.Sas oczekiwał ataku stojąc w szerokim rozkroku, broń trzymał oburącz, wysoko.Miały się zetrzeć topór i tarcza Turlogha z wielkim mieczem Athelstane’a; jeden cios mógł rozstrzygnąć pojedynek na korzyść każdego z nich.Ostrożnie, niby dwie leśne bestie, rozgrywali tę grę, gdy nagle…W chwili gdy mięśnie Turlogha napięły się przed śmiertelnym skokiem, przerażający głos rozdarł ciszę.Obaj przeciwnicy drgnęli i cofnęli się o krok.Gdzieś z gęstwiny lasu niósł się przeraźliwy, nieludzki wrzask.Piskliwy, a mimo to niezwykle głośny, wznosił się coraz wyżej, aż zamilkł w strasznym skrzeku, niby chichot tryumfującego demona, niby wycie wilkołaka dopędzającego ludzką zdobycz.- Krew Thora! – sapnął Sas opuszczając miecz.– Co to było?Turlogh pokręcił głową.Ten dźwięk wstrząsnął nawet jego żelaznymi nerwami.- Jakieś monstrum z lasu.Jesteśmy na dziwnej wyspie, leżącej na dziwnym morzu.Być może włada tu sam Szatan, a to jest brama piekła.Athelstane nie czuł się zbyt pewnie.Nie był właściwie chrześcijaninem i jego diabły były pogańskimi diabłami, lecz nie były przez to mniej straszne.- No cóż – zaproponował – odłóżmy nasz spór, dopóki się nie dowiemy, co też to mogło być.Dwa ostrza to więcej niż jedno, czy to na demona, czy na człowieka…Przerwał mu dziki wrzask.Tym razem głos był ludzki, a od przepełniającej go grozy i rozpaczy krew stygł w żyłach.Równocześnie posłyszeli szybki tupot stóp i odgłos ciężkiego cielska przedzierającego się przez gałęzie.Odwrócili się w stronę lasu.Z półmroku, niby unoszony wiatrem biały liść, wybiegła półnaga kobieta.Jej rozpuszczone włosy powiewały jak złocisty płomień, jej białe ramiona lśniły w porannym słońcu, w jej oczach płonęło bliskie obłędu przerażenie.A za nią…Nawet Turloghowi włosy zjeżyły się na głowie.To, co ścigało dziewczynę, nie było ani człowiekiem, ani zwierzęciem.Przypominało kształtem ptaka, jakiego reszta świata nie oglądała od niepamiętnych czasów.Wznosił się na jakieś dwanaście stóp, a jego wstrętny łeb, ze złośliwymi czerwonymi ślepiami i okrutnym, zakrzywionym dziobem, był wielki jak głowa konia.Wygięta w łuk długa szyja grubsza była od męskiego uda, zaś potężna szponiasta łapa mogłaby pochwycić uciekającą jak orzeł chwyt wróbla.Tyle zauważył Turlogh w chwili, gdy skakał pomiędzy potwora a jego ofiarę, która z płaczem przewróciła się na piasek.Bestia wznosiła się nad nim niby góra śmiertelnej groźby.Straszny dziób opadał w dół, wyszczerbiając wzniesioną ku niemu tarczę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl