[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Conan nie mógł dojrzeć, czy był jakiś za ołtarzem, ponieważ dzięki jakiejś sztuczce światło lub wypukłość ściany zostawiały przestrzeń za nim w zupełnej ciemności.Kapłani wetknęli pochodnie w otwory kamiennej podłogi, tworząc ognisty półokrąg w odległości kilku jardów przed oł­tarzem.Sami sformowali półkole wewnątrz półokręgu po­chodni i Gorulga, uniósłszy najpierw ręce w geście wezwania, pochylił się nad ołtarzem i położył na nim ręce.Ołtarz podniósł się i odchylił w tył jak pokrywa kufra, odsłaniając małą kryptę.Wyciągnąwszy długie ramię, Gorulga wyjął niewielką, mo­siężną szkatułę.Opuścił ołtarz z powrotem na miejsce, postawił na nim skrzynkę i podniósł pokrywę.Podnieconym widzom na wysokiej galerii wydawało się, że ten ruch wyzwolił żywe płomienie, drżące i pulsujące wokół otwartej szkatuły.Serce Conana skoczyło, a dłoń chwyciła za rękojeść miecza.Nareszcie ujrzał Zęby Gwahlura! Skarb, czyniący posiadacza najbogatszym człowiekiem na świecie.Przez zaciśnięte zęby Cymmerianina wydobywał się przyspieszony oddech.Nagle uświadomił sobie, że na światło pochodni i fosfory­zującego pułapu podziałała jakaś siła, pozbawiając je mocy.Wokół ołtarza zaległy ciemności rozświetlane jedynie upiornym blaskiem światła rzucanego przez Zęby Gwahlura - światło to stawało się coraz silniejsze.Czarni zamarli jak figury z bazaltu, ich cienie stały nieruchomo, gigantyczne i groteskowe.Ołtarz był skąpany w blasku i zdumione rysy Gorulgi od­cinały się z całą wyrazistością.Nieprzenikniona ciemność za ołtarzem rozbłysła rozprzestrzeniającym się światłem.Powoli, w miarę jak krąg światła rozszerzał się, ukazywały się postacie, jak kształty powstające z nocy i ciszy.Na początku wyglądały jak szare, kamienne posągi - to nieruchome, włochate, ohydne karykatury człowieka.Jedynie ich sypiące skrami zimnej wściekłości oczy były żywe.Upiorna poświata oświetlała ich zwierzęce kształty.Gorulga wrzasnął i upadł w tył, wyrzucając przed siebie ręce w dzikim prze­rażeniu.Niekształtne, długie ramię sięgnęło błyskawicznie ponad ołtarzem; pięść opadła z siłą młota i krzyki Gorulgi ucichły.Jego bezwładne ciało legło na ołtarzu, a mózg wy­pływał ze zmiażdżonej czaszki.Wtedy słudzy Bit-Yakina natarli jak horda demonów na skamieniałych z przerażenia czarnych kapłanów.Była to rzeź - ponura i przerażająca.Conan widział czarne ciała ciskane jak plewy łapami zabójców.Przeciwko ich straszliwej sile sztylety i miecze kapłanów były zupełnie bezużyteczne.Widział ludzi unoszonych w górę i miażdżonych o ołtarz.Widział, jak potworna ręka wepchnęła płonącą pochodnię w gardło nieszczęśnika, szarpiącego się daremnie w przytrzymujących go ramionach.Ujrzał mężczyznę rozdartego na dwoje jak kurczaka, a jego krwawe szczątki ciśnięte w różne strony jaskini.Gwałtowna i niszcząca jak hu­ragan masakra zakończyła się w jednym, krwawym wybuchu bezdennej dzikości.Tylko jeden nieszczęśnik, wrzeszcząc przeraźliwie, uciekał drogą, którą przyszli kapłani.Horda zbryzganych krwią stworów ścigała go, wyciągając umazane posoką łapy.Uciekinier i ścigający zniknęli w ciemnym tunelu.Krzyki człowieka cichły w oddali.Muriela klęczała, ściskając kolana Conana, z twarzą przytu­loną do niego i zamkniętymi oczyma.Była drżącym i trzęsącym się uosobieniem skrajnego przerażenia.Conan jednak sprężył się do akcji.Rzut oka na świecące przez otwór gwiazdy, na szkatułę nadal stojącą na zalanym krwią ołtarzu - i dojrzał nikły cień szansy.- Idę po tę szkatułę! - warknął - Zostań tutaj!- Och Mitro, nie! - zupełnie przerażona upadła mu do stóp chwytając go za sandały.- Nie! Nie! Nie zostawiaj mnie!- Leż cicho i nie odzywaj się! - przerwał, uwalniając się z jej kurczowego uścisku.Nie zwrócił uwagi na kręte schody.Opuszczał się z występu na występ z zuchwałym pośpiechem.Gdy stanął na dnie jaskini, potwory jeszcze nie wróciły.Kilka pochodni tkwiących w otworach jeszcze się paliło, fosforyczny odblask pulsował drżąco, a rzeka przepływała, pomrukując niemal ludzkim głosem i iskrząc się nieprawdopodobną jasnością.Łuna oznajmiająca przybycie sług Bit-Yakina zniknęła razem z nimi.Tylko klejnoty w mosiężnej szkatule lśniły i błyszczały.Cymmerianin porwał szkatułę, oceniwszy jej zawartość jednym pożądliwym spojrzeniem - garść płonących lodowa­tym, nieziemskim blaskiem kamieni o przedziwnych kształtach.Zatrzasnął wieko, wcisnął skrzynkę pod pachę i pobiegł schodami w górę.Nie miał ochoty spotykać się z diabelskimi sługami Bit-Yakina.Przelotna znajomość rozwiała wszystkie złudzenia, co do ich umiejętności walki.Nie potrafił powie­dzieć, dlaczego tak długo czekali, zanim uderzyli na intruzów.Czyż człowiek mógłby odgadnąć myśli lub motywy działania tych potworów? Wykazali się zręcznością i inteligencją równą ludzkiej, a na dnie jaskini leżały krwawe dowody ich zwierzęcej dzikości.Koryncjanka nadal kuliła się na galerii, tam gdzie ją zostawił.Chwycił ją za rękę i postawił na nogi, mrucząc:- Myślę, że czas iść!Zbyt otumaniona z przerażenia, by zrozumieć, co się dzieje, dziewczyna pozwoliła poprowadzić się przez most.Dopiero kiedy znajdowali się nad pędzącą wodą, spojrzała w dół, w zapierającą dech przepaść, jęknęła wstrząśnięta i byłaby spadła, gdyby Conan nie objął jej potężnym ramieniem.Bur­cząc pokrzepiająco do ucha, wziął ją pod drugą, wolną pachę i przeniósł, trzepoczącą słabo rękami i nogami przez most, do otworu.Nie kłopocząc się stawianiem jej na nogi, ruszył pospiesznie tunelem, do którego prowadził otwór.W chwilę później wyszli na wąski występ po zewnętrznej stronie skalnych ścian otaczających dolinę.Mniej niż sto stóp poniżej, dżungla falowała w świetle gwiazd.Patrząc w dół, Conan wydał gwał­towne westchnienie ulgi.Wierzył, że potrafi uporać się z zejś­ciem, nawet obciążony klejnotami i dziewczyną, chociaż wątpił, by potrafił wspiąć się tędy w górę, nawet bez obcią­żenia.Postawił szkatułę, jeszcze usmarowaną krwią i mózgiem Gorulgi, na półce i zaczął zdejmować pas, by przywiązać szkatułę na plecach.Złowieszczo jednoznaczny odgłos w tyle zmusił go do działania.- Zostań tu! - rzucił oszołomionej dziewczynie - i nie ruszaj się!Wyciągając miecz pobiegł tunelem do jaskini, tocząc wściekłym wzrokiem.W połowie wyższego mostu ujrzał szarą, niekształtną postać.Jeden ze sług Bit-Yakina był na jego tropie.Conan nie miał wątpliwości, że bestia widziała ich i ścigała.Nie zastanawiał się ani chwili.Obrona wejścia do tunelu mogła być łatwiejsza, ale ta walka musiała być zakończona szybko, nim inni słudzy powrócą.Wybiegł na most na spotkanie potwora.Nie była to małpa, nie był to również człowiek.To był jakiś człekokształtny potwór, zrodzony w tajemniczych, niezbadanych dżunglach południa, gdzie dziwne, niezdominowane przez człowieka stwory roiły się w wyziewach zgnilizny, a bębny grzmiały w świątyniach nie dotkniętych nigdy ludzką stopą.W jaki sposób prastary Pe­lishta zdobył władzę nad nimi i wraz z nią wieczystą ucieczkę przed ludzkością - było zagadką nie do rozwiązania.Conan nie trudniłby się rozważaniami nad nią, nawet gdyby miał na to czas.Człowiek i potwór spotkali się w najwyższym punkcie mostu, sto stóp nad powierzchnią czarnej, oszalałej wody [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl