[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Słońce zaszło, zmieniono warty.Mitka co rusz spoglądał na fosforyzującą tarczę zdobycz­nego zegarka.Nagle przy wartownikach na zewnątrz wybu­chła wrzawa.Ktoś zaczai wołać lekarza, a w stro­nę dowództwa pułku pomknął na motorze po­słaniec.Mitka wybiegł z namiotu, ciągnąc mnie za sobą.Inni popędzili za nami.Przy wjeździe na teren obozu zgromadził się już liczny tłum.Otaczając cztery nieruchome ciała, stało lub klęczało kilku okrwawionych żołnierzy.Z ich nieskładnych słów dowiedzieliśmy się, że byli na uczcie w pobliskiej wsi; nagle rzucili się na nich pijani chłopi, zazdrośni o swoje kobiety.Wieśniacy mieli przewagę liczebną; udało się im rozbroić żołnierzy.Czterech zarąbali sie­kierami, resztę ciężko poranili.Pojawił się zastępca dowódcy pułku w asyście innych wyższych oficerów.Żołnierze rozstąpili się i stanęli na baczność.Ranni daremnie usiło­wali się podnieść.Zastępca dowódcy, blady, lecz opanowany, wysłuchał relacji jednego z nich i wydał rozkazy.Rannych natychmiast zabrano do szpitala polowego.Niektórzy z nich szli wolno o własnych siłach, podtrzymując się nawzajem i ocierając rękawami zakrwawione twarze i włosy.Mitka kucnął przy zabitych, wpatrując się bez słowa w ich nieruchome, zmasakrowane oblicza.Inni żołnierze stali obok, sapiąc ciężko.Wańka leżał na wznak, z białą twarzą zwró­coną ku patrzącym.W nikłym świetle lampy widzieliśmy podłużne skrzepy krwi na jego piersi.Lońce straszliwy cios siekiery rozpłatał głowę.Odłamki kości sterczały spośród zwisających strzępów mięśni i skóry.Pogruchotane, nabrzmia­łe twarze pozostałych dwóch ofiar zmienione były nie do poznania.Zajechał ambulans.Mitka chwycił się kur­czowo mojego ramienia, kiedy zabierano ciała.O tragedii mówiono w wieczornym raporcie.Żołnierze, zaciskając zęby, słuchali nowych roz­kazów zabraniających wszelkich kontaktów z wrogą ludnością miejscową oraz podejmowania jakichkolwiek działań, które mogłyby jeszcze bardziej zaognić jej stosunki z wojskiem.Tego wieczoru Mitka długo coś mamrotał do siebie, waląc się pięścią po głowie; później siedział w milczeniu, ponuro zadumany.Minęło kilka dni.Życie pułku powracało wolno do normy.Ludzie coraz rzadziej wspomi­nali imiona zabitych.Znów zaczęli śpiewać; przygotowywali się też do przyjazdu teatru polo­wego.Mitka jednak czuł się nie najlepiej i ktoś inny musiał przejąć jego obowiązki instruktora.Pewnej nocy Mitka zbudził mnie przed świ­tem.Powiedział, żebym się szybko ubierał i o nic nie pytał.Kiedy byłem gotów, pomogłem mu owinąć onucami nogi i wciągnąć buty.Syczał z bólu, ale w pośpiechu wkładał mundur.Kazał mi się upewnić, czy pozostali żołnierze nadal śpią, po czym wydobył zza pryczy sztucer.Wyjął broń z brązowego futerału i przerzucił przez ramię.Ostrożnie odłożył na miejsce pusty, zam­knięty futerał, aby wyglądało, że broń wciąż znajduje się w środku.Następnie, po zdjęciu z niej osłony, wetknął lunetkę do kieszeni razem z niewielką składaną podpórką.Sprawdził pas z nabojami, wziął wiszącą na haczyku lornetkę i zarzucił mi na szyję.Bezszelestnie wymknęliśmy się z namiotu.Ominęliśmy kuchnię polową i, odczekawszy, aż przemaszerują wartownicy, pobiegliśmy szybko w krzaki, przecięliśmy sąsiednie pole i wkrótce znaleźliśmy się poza terenem obozu.Horyzont wciąż zalegały nocne mgły.Biała wstęga wiejskiej drogi pełzła między nieprzej­rzystymi obłokami, które ścieliły się na polach.Mitka otarł z potu kark, podciągnął wyżej pas i poklepał mnie po głowie; ruszyliśmy w stro­nę lasu majaczącego w oddali.Nie wiedziałem, dokąd idziemy ani dlaczego.Lecz domyślałem się, że Mitka chce zrobić coś na własną rękę, coś, czego nie powinien, a co można przypłacić utratą swojej pozycji w wojsku i szacun­ku, jakim się cieszy.Mimo to byłem dumny, iż wybrał właśnie mnie na towarzysza i że mogę pomóc Bohaterowi Związku Radzieckiego w jego tajemniczej misji.Szliśmy szybko.Mitkę wyraźnie męczył wysiłek; kulał coraz bardziej i wciąż poprawiał sztucer, który zsuwał mu się z ramienia.Ilekroć się potykał, klął pod nosem, choć zwykle zakazywał innym używa­nia przekleństw; przypominając sobie o mojej obecności, kazał mi natychmiast wymazywać z pa­mięci usłyszane słowa.Kiwałem głową; wiele bym jednak dał, żeby odzyskać mowę i móc powtórzyć te wspaniałe rosyjskie przekleństwa, soczyste jak dojrzałe śliwki.Ostrożnie ominęliśmy śpiącą wioskę.Z komi­nów nie unosił się dym, psy i koguty milczały.Mitce twarz stężała, wargi zaschły.Otworzył manierkę z zimną kawą; wypił haust i oddał mi resztę.Śpieszyliśmy dalej.Zanim wreszcie dotarliśmy do lasu, nastał dzień, ale las wciąż wyglądał ponuro.Sztywno wyprostowane drzewa strzegły polan i przesiek szerokimi rękawami konarów niby złowieszczy mnisi w czarnych habitach.W jednym miejscu słońce znalazło niewielki otwór między wierz­chołkami drzew i jego promienie prześwitywały przez rozcapierzone dłonie kasztanowych liści.Po chwili wahania Mitka wybrał wysokie, grube drzewo na samym skraju lasu, tuż przy polu.Pień był śliski, ale sterczały z niego sęki, a rozłożyste konary rosły dość nisko.Mitka podsadził mnie na pierwszy z nich, po czym podał mi długi sztucer, lornetkę, lunetę i podpór­kę, które powiesiłem delikatnie na gałązkach.Teraz z kolei ja musiałem mu pomóc.Kiedy Mitka, pojękując i sapiąc, zlany potem, wdrapał się w końcu na moją gałąź, ja wspiąłem się na następną [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl