[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podczas popremierowego przyjęcia odtwórczym głównej roli kobiecej (w tym roku będzie nią najprawdopodobniej Ruthie Crockett) zakocha się w jednym z amantów i niechybnie wkrótce potem straci dziewictwo, on zaś, Matthew Burke, wreszcie zyska trochę spokoju i będzie mógł poświęcić więcej czasu na pracę z kółkiem dyskusyjnym.Pomimo swego wieku Matt nadal bardzo lubił uczyć.Nie traktował zbyt rygorystycznie dyscypliny, przez co zaprzepaścił wszystkie szansę, jakie miał na podjęcie pracy w administracji (był zbyt rozkojarzony, żeby pełnić choćby funkcję zastępcy dyrektora), ale ta cecha jego charakteru nigdy mu specjalnie nie przeszkadzała.Czytał sonety Szekspira w klasach, w których było aż ciemno od latających w powietrzu papierowych samolotów i gum do żucia, siadał na podrzuconych na jego krzesło krabach i wyrzucał je obojętnie do kąta, polecając uczniom, żeby otworzyli podręczniki na stronie 467, oraz wiele razy wysuwał szufladę swego biurka tylko po to, żeby znaleźć tam świerszcze, żaby, a raz nawet czarnego węża liczącego sobie siedem stóp długości.Miotał się wszerz i wzdłuż języka angielskiego niczym samotny, pogrążony w błogim samozadowoleniu Latający Holender.Steinbeck, przerwa, Chaucer, przerwa, zdanie główne, a tuż przed obiadem jeszcze funkcja rzeczownika odsłownego.Jego palce były żółte od kredy, nie od nikotyny, ale to również świadczyło o tym, że padł ofiarą nałogi trudnego do wyleczenia.Dzieci nie podziwiały go ani nie kochały, bo nie był geniuszem kryjącym się w wiejskim zakątku Ameryki i czekającym na chwilę, kiedy go odkryją, lecz wielu spośród jego uczniów zaczęło go z biegiem czasu darzyć dużym szacunkiem, najbystrzejsi zaś zrozumieli dzięki niemu, że nawet z pozoru najdziwaczniejsza, najskromniejsza pasja jest czymś bardzo, ale to bardzo cennym.Lubił swoją pracę.Teraz wsiadł do samochodu i uruchamiając silnik, nacisnął za mocno pedał gazu, w wyniku czego zalał świece.Odczekawszy chwilę ponowił próbę, tym razem z sukcesem, po czym nastawił radio na stację nadająca non stop rock and rolla i rozkręcił na cały regulator.Według niego rock and roll to była wspaniała muzyka.Wycofał samochód, tym razem dodając za mało gazu, w związku z czym silnik zgasł, więc musiał uruchomić go po raz trzeci.Mieszkał w małym domku przy Taggart Stream Road.Miał niewielu przyjaciół, a że nigdy się nie ożenił, nie posiadał także rodziny, jeśli nie liczyć pracującego w jakiejś firmie naftowej brata, który mieszkał w Teksasie i nie odpisywał na listy.Był samotnym człowiekiem, lecz samotność nie wycisnęła na nim żadnego piętna.Przyhamował przed żółtym migającym światłem na skrzyżowani Jointer Avenue z Brock Street i skręcił w kierunku domu.Cienie z każdą chwilą stawały się coraz dłuższe, a ciepły, słoneczny dzień rozbłyskiwał złotymi barwami jakby przeniesionymi z jakiegoś impresjonistycznego obrazu.Zerknął w lewo, w kierunku Domu Marstenów, po czym natychmiast wrócił tam spojrzeniem.- Okiennice - powiedział na głos do pustego, wypełnionego jazgotem muzyki wnętrza samochodu.- Założyli nowe okiennice.We wstecznym lusterku dostrzegł, że przed domem stoi zaparkowany samochód.Pracował w Salem od 1952 roku i nigdy wcześniej nie zauważył niczego takiego.- Czyżby ktoś tam zamieszkał? - mruknął w pustkę i nacisnął energiczniej pedał gazu.1618.00.Bili Norton, ojciec Susan i urzędujący przewodniczący walnego zebrania mieszkańców Salem, stwierdził ze zdziwieniem, że bardzo polubił Bena Mearsa.Bili był potężnym, ciemnowłosym mężczyzną, zbudowanym jak duża ciężarówka, ale zupełnie nie otyłym, mimo przekroczonej wyraźnie pięćdziesiątki.Będąc w jedenastej klasie, za zgodą rodziców wstąpił do marynarki, gdzie mozolnie piął się w górę szczebel po szczeblu, niemal w ostatniej chwili zdając egzaminy końcowe w czymś stanowiącym odpowiednik szkoły średniej.Miał wtedy dwadzieścia cztery lata.Nie był zaślepionym, gburowatym antyintelektualistą, w jakich zamienia się wielu prostych ludzi, którzy z takich lub innych przyczyn nie mogą albo nie chcą uzyskać solidniejszego wykształcenia, ale nie miał również cierpliwości do „pięknoduchów”, jak określał długowłosych chłopców o cielęcym spojrzeniu, których Susan czasem przyprowadzała ze szkoły.Nie miał nic przeciwko ich włosom czy strojom; niepokoiło go przede wszystkim to, że żaden z nich nie wydawał się zdolny do konkretnego, opierającego się na realiach myślenia.Nie podzielał sympatii, jaką jego żona żywiła wobec Floyda Tibbitsa, z którym Susie chodziła niemal od ukończenia szkoły, lecz na pewno nie można było powiedzieć, żeby go nie lubił.Floyd miał niezłą, samodzielną posadę w Falmouth i Bili uważał go za w miarę rozsądnego chłopaka.Poza tym pochodził z Salem, ale to samo można było powiedzieć o tym Mearsie - w pewnym sensie, rzecz jasna.- Tylko nie zacznij mu od razu wykładać swojej teorii o „pięknoduchach” - powiedziała Susan, podrywając się na dźwięk dzwonka.Miała na sobie jasnozieloną, letnią sukienkę, a jej przystrzyżone i ułożone u fryzjera włosy były zgarnięte do tyłu i związane dużą, zieloną wstążką.Bili roześmiał się.- Mówię o nich to, co myślę, kochanie.Nie bój się, postaram się nie zrobić ci wstydu.Zresztą, chyba mi się to raczej nie zdarza, co?Posłała mu niepewny, nerwowy uśmiech i poszła otworzyć drzwi.Wprowadziła szczupłego mężczyznę o delikatnej twarzy i ze strzechą kruczoczarnych włosów, bez wątpienia świeżo umytych, choć mających tendencję do przetłuszczania.Sposób, w jaki był ubrany, wywarł na Billu jak najlepsze wrażenie: nowe, czyste dżinsy i biała koszula o podwiniętych do łokci rękawach.- Ben, to moi rodzice, Bili i Ann Norton.Mamo, tato, to jest Ben Mears.- Dobry wieczór.Miło mi państwa poznać [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl