[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kilka mil na zachód, niedaleko granicy, która wyznaczała kres cywilizo-wanego świata, zaczęły się już walki.Wszystkie doniesienia były złe i wszystkieblakły w obliczu upału, który zapanował w tym centralnym miejscu.Bydło sta-ło z wywieszonymi jęzorami w rzeznych zagrodach.Zwinie chrząkały obojętnie,niepomne ostrzonych na jesień noży.Ludzie narzekali na podatki i pobór, tak jakczynili to zawsze; ale nic nie kryło się za apatycznymi jasełkami polityki.Cen-trum wystrzępiło się w niczym lichy dywanik, który zbyt często prano, wieszano,suszono i deptano.Nitki i supły osnowy, która trzymała ostatnie klejnoty na szyiświata, rozplatały się.Rzeczy nie trzymały się już razem.Tego lata ziemia wstrzy-mała oddech przed nadchodzącym zaćmieniem.Chłopiec szedł korytarzem kamiennego zamku, który był jego domem, wy-czuwając to wszystko, ale nie rozumiejąc.On także był pusty i niebezpieczny.Minęły trzy lata od egzekucji kucharza, który zawsze gotów był nakarmić łak-nących.Chłopiec nabrał ciała.Ubrany tylko w spłowiałe dżinsowe spodnie, skoń-czył czternaście lat i miał szeroką pierś i długie nogi dojrzałego mężczyzny.Nieprzespał się jeszcze z kobietą, ale strzelały za nim oczyma dwie młode dziewuchy118 pracujące u kupca w Zachodnim Mieście.Czuł, jak reaguje na to jego ciało, i terazodczuwał to mocniej.Nawet w chłodnym korytarzu był zlany potem.Przed sobą miał apartamenty matki.Chciał minąć je i wspiąć się na dach, gdzieczekał go lekki wietrzyk i przyjemność ręki.Przechodząc obok drzwi, usłyszałwzywający go głos. Hej, ty! Chłopcze!To był Marten, czarownik  ubrany z podejrzaną, niepokojącą niedbałościąw obcisłe niczym rajtuzy czarne wełniane spodnie i rozchyloną do połowy piersibiałą koszulę.Miał zmierzwione włosy i uśmiechnięte usta, lecz szyderczy gry-mas, który wykrzywił jego rysy, znamionował wyłącznie chłód.Chłopiec spojrzał na niego bez słowa. No, wchodz! Nie stój tak na korytarzu.Twoja matka chce z tobą mówić ponaglił go czarownik.Lecz matka chłopca najwyrazniej wcale nie chciała go widzieć.Siedziaław fotelu z niskim oparciem przy dużym oknie w salonie, tym, które wychodziłona rozgrzane, obojętne kamienie centralnego dziedzińca.Ubrana w luzną domo-wą suknię, zerknęła na chłopca tylko raz  jej wargi rozchylił szybki, smutnyuśmiech podobny do promyka jesiennego słońca, padającego na wodę w stru-mieniu.Poza tym w trakcie całej rozmowy przyglądała się bez przerwy własnymdłoniom.Widywał ją teraz rzadko i wspomnienie dziecięcych kołysanek uleciało niemalz jego pamięci.Była dla niego ukochaną nieznajomą.Czuł niesprecyzowany lęki zrodziła się w nim zapiekła nienawiść do Martena, prawej ręki ojca (a może byłona odwrót?).Po mieście zaczęły oczywiście krążyć już plotki, których, jak mu się szczerzewydawało, w ogóle nie słyszał. Dobrze się czujesz?  zapytała cicho matka, przyglądając się swoim dło-niom.Marten stał przy niej, uśmiechając się do obojga.Jego ciężka ręka spoczy-wała niepokojąco blisko miejsca, gdzie jej białe ramię łączyło się z białą szyją.Brązowe oczy matki były ciemne, prawie czarne. Tak  odpowiedział chłopiec. Nauka idzie ci dobrze? Staram się.Oboje wiedzieli, że nie był tak błyskotliwy i inteligentny jak Cuthbert aninawet tak szybki jak Jamie.Był kujonem, zakutą pałą. A David?  Znała jego słabość do sokoła.Chłopiec spojrzał na Martena, który uśmiechał się protekcjonalnie. Ma za sobą najlepsze lata  powiedział.Matka chyba się skrzywiła; twarz Martena na moment pociemniała; jego dłońścisnęła mocniej jej ramię, a potem matka spojrzała przez okno na gorące białe119 niebo i wszystko wróciło do normy.To szarada, pomyślał chłopiec.Gra.Kto tu z kim gra? Masz szramę na czole  powiedział wciąż uśmiechnięty Marten. Za-mierzasz być wojownikiem jak twój ojciec, czy może jesteś po prostu zbyt wolny?Tym razem matka na pewno się skrzywiła. Jedno i drugie  odparł chłopiec.Popatrzył Martenowi prosto w oczy i boleśnie się uśmiechnął.Nawet tu, w sa-lonie, było bardzo gorąco.Marten przestał nagle szczerzyć zęby. Możesz już iść na dach, chłopcze  powiedział. Przypuszczam, że masztam sprawę do załatwienia.Marten pomylił się jednak, nie docenił go.Do tej pory ich rozmowa prowadzo-na była w atmosferze parodii i poufałości, w niskim języku.Teraz jednak chłopiecodezwał się w Wysokiej Mowie. Moja matka jeszcze mnie nie odprawiła, sługo.Twarz Martena skrzywiła się, jakby smagnął go harapem.Chłopiec usłyszał,jak matka wymawia ze strachem i smutkiem jego imię.Mimo to nie przestał sięuśmiechać i zrobił krok w przód. Czy złożysz mi hołd, sługo? W imię mojego ojca, któremu służysz?Marten gapił się na niego, nie wierząc własnym oczom. Odejdz  powiedział łagodnie. Odejdz i zatrudnij czymś rękę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl