Pokrewne
- Strona Główna
- Roberts Nora Marzenia 01 Smiale marzenia
- Roberts Nora Marzenia 02 Odnalezione marzenia
- Robert Pozen Too Big to Save How to Fix the U.S. Financial System (2009)
- Nora Roberts Czas niepamięci [Księżniczka i tajny agent] DZIEDZICTWO 01
- Zen and the Heart of Psychotherapy by Robert Rosenbaum PhD 1st Edn
- Nora Roberts Gocinne występy [Ksišżę i artystka] DZIEDZICTWO 02
- Zelazny Roger & Sheckley Robert Przyniescie mi glowe ksiecia
- Robert Cialdini Wywieranie wplywu na ludzi. Teoria i praktyka
- Robert Dallek Lyndon B. Johnson, Portrait of a President (2004)
- Weber Ringo tom 4 Nas niewielu
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- streamer.htw.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podziwia jej twórczość.Małżeństwo z muzyczką z kosmokapeli byłoby wariactwem, chociaż kiedy miał jedenaście lat, chodziło mu to po głowie.Dzielić życie z kometoharfistką.Gdyby to wtedy zrobił, byłby już wdowcem.Precz do zsuwni, precz do zsuwni! Ale z niej była zepsuta nonszalantka.I na dodatek pociągnęła za sobą takiego świetnego inkantatora, Peregruna ConneIly.To mogłem być ja.Mogłem być ja.Nie żeńcie się z kimś z własnej branży, chłopcy; unikniecie niebłogosławiennej zawiści.- No fumar? - pyta Elektra.Ostatnimi czasy studiuje języki obce.- Por que?- Wieczorem mam koncert.Nie mogę tak wcześnie, to wysysa galaktyczne soki.- A ja mogę?- Nie ma sprawy.Elektra bierze dymek, zręcznie podważając wieczko sztyletowatym paznokciem wskazującego palca.Jej twarz szybko się rumieni, a źrenice rozszerzają.To jedna z jej cudownych zalet: tak łatwo się podnieca.Wypuszcza mgiełkę oparu na dziecko, które rechocze, podczas gdy pole ochronne kojca buczy, rozpaczliwie próbując oczyścić atmosferę wokół bobasa.- Grazie mille, mama! - mówi Elektra, jakby naśladowała brzuchomówcę.- E molto bellol E delicioso! Was fur schones We-tter! Quella gioia!Tańczy po całym pokoju, wyśpiewując urywane zdania w obcych językach, po czym ze śmiechem przewraca się na platformę sypialną.Sukienka z falbankami unosi się; Dillon patrzy na lśniące kasztanowo włosy łonowe i kusi go, żeby wskoczyć na nią mimo wcześniejszych postanowień.W końcu jednak odzyskuje zimną krew i poprzestaje na posłaniu jej całusa.Jakby świadoma biegu jego myśli, Elektra skromnie zwiera uda i okrywa się.Dillon włącza ekran, wybierając kanał z abstrakcjami; ściana eksploduje lawiną deseni.- Kocham cię - mówi Dillon do żony.- Dostanę coś do jedzenia?Elektra przynosi mu śniadanie.Potem wychodzi, komunikując, że na to popołudnie ma umówioną wizytę u błogosławiennego.W gruncie rzeczy Dillon cieszy się, że zostaje sam: w tej chwili jej witalność tylko by mu przeszkadzała.Musi wprowadzić się w nastrój odpowiedni do koncertu, a to wymaga paru wyrzeczeń.Po wyjściu żony programuje terminal na drgania pogłosowe.Kiedy parada rezonujących tonów maszeruje mu już pod czaszką, z łatwością wpada w odpowiedni stan ducha.Niemowlę jest cały czas pod niezawodną opieką ochronnego kojca.Dillon bez obawy zostawia je samo, kiedy o czwartej po południu wyjeżdża do Rzymu, aby przygotować się do wieczornego występu.Szybociąg przenosi go o sto sześćdziesiąt pięter bliżej nieba.Dillon wysiada w Rzymie.Zatłoczone korytarze, spięte fizjonomie.Tutejsi ludzie to przeważnie drobni biurokraci, eszelon miernych urzędasów, którym się nie powiodło; takich, co nigdy nie byli w Louisville, chyba tylko, żeby dostarczyć raport.Są za tępi nawet na Chicago, Szanghaj albo Edynburg.Będą tkwić w swoim szarym, porządnym mieście, zastygli w świętym marazmie, odwalając mechaniczną robotę, którą każdy komputer zrobiłby czterdzieści razy lepiej.Dillon kosmicznie żałuje każdego, kto nie jest artystą, ale Rzymian żal mu chyba najbardziej.Dlatego, że są niczym.Nie umieją zrobić użytku ani z rozumu, ani z ciała.Okaleczone dusze, chodzące zera - już lepiej skończyć w zsuwni.Podczas gdy snuje te rozważania, stojąc na zewnątrz barierki szybociągu, jakiś Rzymianin wpada prosto na niego.Ma około czterdziestki i ani śladu myśli w oczach.Żywy truposz.Załatany truposz.- Przepraszam - bełkocze i leci dalej.Dillon krzyczy za nim:- Prawda! Miłość! Wyluzuj się! Więcej pieprzenia!Śmieje się.Ale co to może pomóc? Rzymianin nie odpowiada mu śmiechem.Inni podobni mu pędzą korytarzem; ostatnie echa okrzyków Dillona doganiają ich ołowiane zwłoki: “Prawda! Miłość!".Niewyraźne dźwięki bledną, szarzeją i gasną.Cisza.Wieczorem was rozruszam, obiecuje sobie w myślach Dillon.Uwolnię od tych ciasnych umysłów i będziecie mnie za to kochać.Gdyby tylko udało mu się rozpalić ich mózgi! Osmalić płomieniem serca!Przychodzi mu na myśl Orfeusz.Gdybym rzeczywiście poruszył ich do głębi, uświadamia sobie, rozerwaliby mnie na strzępy.Nie śpiesząc się, idzie w stronę ośrodka fonicznego.Nagle przystaje na zakręcie korytarza, w pół drogi od obrzeży budowli do sali koncertowej; poraża go ekstatyczna świadomość ogromu miastowca.Szalone objawienie: widzi monadę jako olbrzymi szpikulec postawiony między niebem a ziemią.On sam właśnie w tej chwili stoi w jego środkowym punkcie, z niewiele ponad pięćsetką poziomów nad głową i kilkoma mniej pod nogami.Wszędzie żyją ludzie: jedzą, kopulują, rodzą i robią mnóstwo błogosławiennych rzeczy - a każdy spośród ośmiuset i iluś tam tysięcy podróżuje po swojej własnej orbicie.Dillon kocha monadę.W tym momencie czuje, że mógłby odlecieć pod wrażeniem całej tej okazałości, dokładnie tak, jak inni wznoszą się pod wpływem odlotyny.Być na równiku i spijać boski nektar równowagi - o tak, tak! Wie już, jak można doświadczyć całej złożoności budowli w jednym gwałtownym natłoku impulsów [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl agnieszka90.opx.pl
.Podziwia jej twórczość.Małżeństwo z muzyczką z kosmokapeli byłoby wariactwem, chociaż kiedy miał jedenaście lat, chodziło mu to po głowie.Dzielić życie z kometoharfistką.Gdyby to wtedy zrobił, byłby już wdowcem.Precz do zsuwni, precz do zsuwni! Ale z niej była zepsuta nonszalantka.I na dodatek pociągnęła za sobą takiego świetnego inkantatora, Peregruna ConneIly.To mogłem być ja.Mogłem być ja.Nie żeńcie się z kimś z własnej branży, chłopcy; unikniecie niebłogosławiennej zawiści.- No fumar? - pyta Elektra.Ostatnimi czasy studiuje języki obce.- Por que?- Wieczorem mam koncert.Nie mogę tak wcześnie, to wysysa galaktyczne soki.- A ja mogę?- Nie ma sprawy.Elektra bierze dymek, zręcznie podważając wieczko sztyletowatym paznokciem wskazującego palca.Jej twarz szybko się rumieni, a źrenice rozszerzają.To jedna z jej cudownych zalet: tak łatwo się podnieca.Wypuszcza mgiełkę oparu na dziecko, które rechocze, podczas gdy pole ochronne kojca buczy, rozpaczliwie próbując oczyścić atmosferę wokół bobasa.- Grazie mille, mama! - mówi Elektra, jakby naśladowała brzuchomówcę.- E molto bellol E delicioso! Was fur schones We-tter! Quella gioia!Tańczy po całym pokoju, wyśpiewując urywane zdania w obcych językach, po czym ze śmiechem przewraca się na platformę sypialną.Sukienka z falbankami unosi się; Dillon patrzy na lśniące kasztanowo włosy łonowe i kusi go, żeby wskoczyć na nią mimo wcześniejszych postanowień.W końcu jednak odzyskuje zimną krew i poprzestaje na posłaniu jej całusa.Jakby świadoma biegu jego myśli, Elektra skromnie zwiera uda i okrywa się.Dillon włącza ekran, wybierając kanał z abstrakcjami; ściana eksploduje lawiną deseni.- Kocham cię - mówi Dillon do żony.- Dostanę coś do jedzenia?Elektra przynosi mu śniadanie.Potem wychodzi, komunikując, że na to popołudnie ma umówioną wizytę u błogosławiennego.W gruncie rzeczy Dillon cieszy się, że zostaje sam: w tej chwili jej witalność tylko by mu przeszkadzała.Musi wprowadzić się w nastrój odpowiedni do koncertu, a to wymaga paru wyrzeczeń.Po wyjściu żony programuje terminal na drgania pogłosowe.Kiedy parada rezonujących tonów maszeruje mu już pod czaszką, z łatwością wpada w odpowiedni stan ducha.Niemowlę jest cały czas pod niezawodną opieką ochronnego kojca.Dillon bez obawy zostawia je samo, kiedy o czwartej po południu wyjeżdża do Rzymu, aby przygotować się do wieczornego występu.Szybociąg przenosi go o sto sześćdziesiąt pięter bliżej nieba.Dillon wysiada w Rzymie.Zatłoczone korytarze, spięte fizjonomie.Tutejsi ludzie to przeważnie drobni biurokraci, eszelon miernych urzędasów, którym się nie powiodło; takich, co nigdy nie byli w Louisville, chyba tylko, żeby dostarczyć raport.Są za tępi nawet na Chicago, Szanghaj albo Edynburg.Będą tkwić w swoim szarym, porządnym mieście, zastygli w świętym marazmie, odwalając mechaniczną robotę, którą każdy komputer zrobiłby czterdzieści razy lepiej.Dillon kosmicznie żałuje każdego, kto nie jest artystą, ale Rzymian żal mu chyba najbardziej.Dlatego, że są niczym.Nie umieją zrobić użytku ani z rozumu, ani z ciała.Okaleczone dusze, chodzące zera - już lepiej skończyć w zsuwni.Podczas gdy snuje te rozważania, stojąc na zewnątrz barierki szybociągu, jakiś Rzymianin wpada prosto na niego.Ma około czterdziestki i ani śladu myśli w oczach.Żywy truposz.Załatany truposz.- Przepraszam - bełkocze i leci dalej.Dillon krzyczy za nim:- Prawda! Miłość! Wyluzuj się! Więcej pieprzenia!Śmieje się.Ale co to może pomóc? Rzymianin nie odpowiada mu śmiechem.Inni podobni mu pędzą korytarzem; ostatnie echa okrzyków Dillona doganiają ich ołowiane zwłoki: “Prawda! Miłość!".Niewyraźne dźwięki bledną, szarzeją i gasną.Cisza.Wieczorem was rozruszam, obiecuje sobie w myślach Dillon.Uwolnię od tych ciasnych umysłów i będziecie mnie za to kochać.Gdyby tylko udało mu się rozpalić ich mózgi! Osmalić płomieniem serca!Przychodzi mu na myśl Orfeusz.Gdybym rzeczywiście poruszył ich do głębi, uświadamia sobie, rozerwaliby mnie na strzępy.Nie śpiesząc się, idzie w stronę ośrodka fonicznego.Nagle przystaje na zakręcie korytarza, w pół drogi od obrzeży budowli do sali koncertowej; poraża go ekstatyczna świadomość ogromu miastowca.Szalone objawienie: widzi monadę jako olbrzymi szpikulec postawiony między niebem a ziemią.On sam właśnie w tej chwili stoi w jego środkowym punkcie, z niewiele ponad pięćsetką poziomów nad głową i kilkoma mniej pod nogami.Wszędzie żyją ludzie: jedzą, kopulują, rodzą i robią mnóstwo błogosławiennych rzeczy - a każdy spośród ośmiuset i iluś tam tysięcy podróżuje po swojej własnej orbicie.Dillon kocha monadę.W tym momencie czuje, że mógłby odlecieć pod wrażeniem całej tej okazałości, dokładnie tak, jak inni wznoszą się pod wpływem odlotyny.Być na równiku i spijać boski nektar równowagi - o tak, tak! Wie już, jak można doświadczyć całej złożoności budowli w jednym gwałtownym natłoku impulsów [ Pobierz całość w formacie PDF ]