[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.II 210 STANISŁAW LEM Wszystko to układało się logicznie - lecz bez najmniejszego dowodu.Nikt nie słyszał dotąd o takim wypadku.Kto mógł potwierdzić przypuszczenia? Zapewne psychiatra, który leczył Corneliusa, i pomógł mu, a może tylko zezwolił objąć tę pracę.Ale przez wzgląd na tajemnicę lekarską nie powiedziałby nic.Rozłamać ją mógłby tylko wyrok sądowy.Tymczasem „Ares” za sześć dni.Pozostawał Cornelius.Czy domyślał się? Czy pojmował teraz, po tym, co się stało? Pirx nie potrafił się wczuć w sytuację starego dowódcy.Było to niedotykalne jak za ścianą ze szkła.Jeśli powstały w nim nawet jakieś wątpliwości, sam nie dopowie ich sobie do końca.Będzie się bronił przed takimi konkluzjami, to chyba oczywiste.Rzecz wyjdzie przecież na jaw - po kolejnej katastrofie.Jeśli w dodatku „Anabis” wyląduje cało, rachuba czysto statystyczna - że zawiodły komputery, za które odpowiada Cornelius - skieruje podejrzenia w jego stronę.Zaczną brać pod lupę każdy szczegół i wtedy, po nitce do kłębka.Ale nie można przecież ćzekać z założonymi rękami.Co robić? Wiedział dobrze: skasować całą pamięć maszynową „Aresa”, przekazać oryginalny program drogąradiową, informatyk pokładowy da sobie z tym radę w ciągu kilku godzin.Ale by wystąpić z czymś takim, trzeba mieć w ręku dowody.Niechby tylko jeden.Niechby, na koniec, same poszlaki: ale on nie miał nic.Jedno wspomnienie, sprzed lat, jakiejś historii choroby, do góry nogami odczytanej w dwu wierszach.przezwiska i ploteczki.anegdoty, jakie opowiadano o Corneliusie.katalogjego dziwactw.Niepodobna wystąpić przed komisjąz czymś takimjako dowodem schorzenia i przyczyną katastrofy.Jeśli nawet, rzucając takie oskarżenie, nie zważać na starego człowieka, to pozostaje „Ares”.Przez czas trwania operacji statek będzie jak ślepy i głuchy, skoro pozbawiony komputera.ANANKE Z I 1 Najważniejszy był „Ares”.Rozważał projekty już na pół szalone: jeśli nie może zrobić tego oficjalnie, czy nie wystartować i nie wysłać „Aresowi” ostrzeżenia i opisu tego myślowego śledztwa - z pokładu „Cuiviera”? Mniejsza o konsekwencje, ale to było zbyt ryzykowne.Nie znał dowódcy „Aresa”.Czy sam podporządkowałby się radom obcego człowieka opierającego się na takich hipotezach? Przy zupełnym braku dowodów? Wątpliwe.Pozostawał więcjuż tylko sam Cornelius.Znałjego adres: Boston, zakłady „Syntronics”.Alejakże zażądać, by ktoś tak nieufny, pedantyczny i skrupulatny przyznał się do popełnienia właśnie tego, czemu usiłował przez całe życie zapobiec?Być może, po rozmowach w cztery oczy, po perswazjach, po wskazaniu na groźbę zawisłą nad „Aresem”, wyraziłby zgodę na to ostrzeżenie i poparłby je, bo był uczciwym człowiekiem.Ale w dyskusji prowadzonej między Marsem i Ziemią, z ośmiominutowymi pauzami, naprzeciw ekranu, a nie żywego rozmówcy, obnzszyć takie oskarżenie na głowę bezbronnego, żądać, żeby się przyznał do zabójstwa - choć nieumyślnego - trzydziestu ludzi? Niemożliwe.Siedział na łóżku ściskając jedną rękę w drugiej, jakby się modlił.Odczuwał bezmierne zdziwienie, że to możliwe: tak wszystko wiedzieć i tak nic nie móc! Objął wzrokiem książki na półce.Dopomogły mu - własną przegraną.Przegrali wszyscy, ponieważ spierali się o kanały, czyli o to, co rzekomo było na odległej plamce, w szkłach teleskopów, a nie o to, co było w nich samych.Spierali się o Marsa, którego nie widzieli; widzieli dno własnych umysłów, z niego wylęgły się obrazy heroiczne i fatalne.W przestrzeń dwustu milionów kilometrów rzutowali własne rojenia - zamiast nad sobą się zastanowić.Także i tutaj każdy, kto pakował się w gąszcz teorii komputerów i w niej szukał przyczyn katastrofy, oddalał się od sedna rzeczy.Komputery były bezwinne i neutralne, tak 212 STANISŁAW LEM samo jak Mars, do którego on też żywił jakieś bezsensowne pretensje, jak gdyby świat był odpowiedzialny za majaki, które usiłuje mu narzucić człowiek.Ale te stare książki zrobiły już wszystko, co mogły.Nie widział wyjścia.Na ostatniej, dolnej półce była i beletrystyka; wśród kolorowych grzbietów wypełzły niebieskawy tom Poego.Więc i Romani go czytał? On sam nie lubił Poego za sztuczność języka, wymyślność wizji, która nie chciała się przyznawać do tego, że jest rodem ze snu.Ale dla Corneliusa była to prawie Biblia.Bezmyślnie wyjął ów tom, otworzył mu się w rękach na spisie rzeczy.Odczytał tytuł, który go poraził.Cornelius dał mu to raz, po wachcie, zachwalał tę opowieść o wykryciu mordercy fantastycznie wyreżyserowanym, nieprawdopodobnym sposobem.Potem on sam jeszcze chwalić ją musiał fałszywie - wiadomo, dowódca ma zawsze rację.Najpierw tylko bawił się pomysłem, który go nawiedził otem zaczął się do niego przymierzać.Było to trochęjak sztubacki kawał - a zarazem jak podły cios w plecy.Dzikie, niewydarzone, okrutne - ale kto wie, czy nie skuteczne w tej właśnie sytuacji: żeby wysłać w depeszy te cztery słowa.Być może te podejrzenia sąjedną brednią.Cornelius, do którego odnosiła się historia choroby, to całkiem inny człowiek, a ten obciążał komputery dokładnie podług normatywów i do niczego nie może się poczuwać [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl